Mamy czerwiec, co prawda tegoroczny upływa pod hasłem EURO 2012 ale i tak jest fajnie, a może nawet tym bardziej jest fajnie. Celebrując to znakomite sportowe święto, miedzy jednym meczem a drugim moje myśli coraz częściej krążą wokół tematyki urlopowo - wakacyjnej - organizm domaga się urlopu w sposób niezaprzeczalny i natrętny. Domaga się tym głośniej, że w tym roku wiosna była dla nas mało wyjazdowa, za to w roku ubiegłym... Jest co opowiadać, pokuszę się zatem o małe zeszłoczerwcowe resume, kiedy to pojechaliśmy z mężem zgłębiać tajniki węgierskiego wina - wedle zapewnień znawców- znakomitego.
Celem naszej podróży były Eger i Tokaj, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało.
RESTAURACJA W HOTELU AQUA EGER
Na pierwsze dwie noce zatrzymaliśmy się w niepozornym hotelu Aqua Eger w samym sercu miasta. Hotel niezły jak na trzy gwiazdki, trochę doskwierała duchota panująca w pokoju na poddaszu, ale będę z ręką na sercu polecać każdemu tę lokalizację ze względu na arcyzdolną osobę kucharza, pracującego w hotelowej kuchni. Posiłki serwowane podczas naszego dwudniowego pobytu w Egerze biją na głowę wszystko, czego do tej pory próbowałam. Kuchnia węgierska jak sadzę cierpi przez stereotypy, które ciążą od lat nad nią, uniemożliwiając jej realny odbiór. Jadąc na Węgry myślałam o papryce, o leczo i gulaszu oraz o winie Kadarka jakie przed laty kupowała za grosze moja babcia, niby licząc na to, że wina i jedzenie wyszły już z pokomunistycznego dołka, ale nie do końca w to wierząc. Tym bardziej, gdy zobaczyłam nieprzeciętną kartę dań o lokalnym kolorycie mój zachwyt był ogromny. Jednego dnia zamówiłam suma z rzeki Cisa podanego z grzybami leśnymi i płatem zupełnie przedziwnego ciasta, drugiego natomiast obłędne ravioli w maśle szałwiowym. Mąż zamówił gęś z kapustą, która doprawiona była czymś pysznym a trudno diagnozowalnym - potem odkryliśmy, że niebanalny smak daniu nadała pigwa. Na przystawkę zaserwowany nam został smalec z tłuszczu gęsiego. Wszystkim daniom towarzyszyło idealnie schłodzone wino od najznakomitszych miejscowych producentów. Za sprawą pierwszych, wypitych w restauracji hotelowej lampek nakreślił się plan naszej podróży po okolicach Egeru.
Krajobraz regionu jest, rzec by można, nietypowy. Moje oko przywykło do widoku rezydencji, chateaux oraz innych skromniejszych zabudowań rozsianych po winnym krajobrazie, w Egerze winnice zdają się rozpościerać po horyzont, a w promieniu widzenia nie ma ani jednego domu, chałupy ani choćby składziku na narzędzia. Nic tylko się zachwycać, wrażenie jest takie, jakby winogrona rosły tu od stuleci zupełnie niezależnie od człowieka i jego 'widzimisię'.
RESTAURACJA W HOTELU AQUA EGER
Na pierwsze dwie noce zatrzymaliśmy się w niepozornym hotelu Aqua Eger w samym sercu miasta. Hotel niezły jak na trzy gwiazdki, trochę doskwierała duchota panująca w pokoju na poddaszu, ale będę z ręką na sercu polecać każdemu tę lokalizację ze względu na arcyzdolną osobę kucharza, pracującego w hotelowej kuchni. Posiłki serwowane podczas naszego dwudniowego pobytu w Egerze biją na głowę wszystko, czego do tej pory próbowałam. Kuchnia węgierska jak sadzę cierpi przez stereotypy, które ciążą od lat nad nią, uniemożliwiając jej realny odbiór. Jadąc na Węgry myślałam o papryce, o leczo i gulaszu oraz o winie Kadarka jakie przed laty kupowała za grosze moja babcia, niby licząc na to, że wina i jedzenie wyszły już z pokomunistycznego dołka, ale nie do końca w to wierząc. Tym bardziej, gdy zobaczyłam nieprzeciętną kartę dań o lokalnym kolorycie mój zachwyt był ogromny. Jednego dnia zamówiłam suma z rzeki Cisa podanego z grzybami leśnymi i płatem zupełnie przedziwnego ciasta, drugiego natomiast obłędne ravioli w maśle szałwiowym. Mąż zamówił gęś z kapustą, która doprawiona była czymś pysznym a trudno diagnozowalnym - potem odkryliśmy, że niebanalny smak daniu nadała pigwa. Na przystawkę zaserwowany nam został smalec z tłuszczu gęsiego. Wszystkim daniom towarzyszyło idealnie schłodzone wino od najznakomitszych miejscowych producentów. Za sprawą pierwszych, wypitych w restauracji hotelowej lampek nakreślił się plan naszej podróży po okolicach Egeru.
Krajobraz regionu jest, rzec by można, nietypowy. Moje oko przywykło do widoku rezydencji, chateaux oraz innych skromniejszych zabudowań rozsianych po winnym krajobrazie, w Egerze winnice zdają się rozpościerać po horyzont, a w promieniu widzenia nie ma ani jednego domu, chałupy ani choćby składziku na narzędzia. Nic tylko się zachwycać, wrażenie jest takie, jakby winogrona rosły tu od stuleci zupełnie niezależnie od człowieka i jego 'widzimisię'.
NIEZBYT PIĘKNA DOLINA PIĘKNEJ PANI
Jest w Egerze pewno miejsce zwane Doliną Pięknej Pani i to ono we wszystkich przewodnikach figuruje jako miejscowa mekka winiarzy, pełni obaw, jednak zdecydowaliśmy się je odwiedzić. Dotarłszy potwierdziły się nasze przypuszczenia, miejsce na wskroś opanowane przez turystów, na środku placyku, tuż przy pomniku Pięknej Pani ogromny parking dla autokarów, przy deptaku kramiki z tandetą, a piwnice wyjałowione z autentyczności i w sposób nachalny nastawione na szybki zarobek. Aby postawić kropkę nad 'i' zamówiliśmy najpodlejsze wino, jakie było do zamówienia i szybko stamtąd uciekliśmy.
trzej Panowie - piękni - w Dolinie, Piękna Pani we własnej osobie oraz Hotel Aqua Eger |
Eger to miasteczko o niezwykłym klimacie, na każdym kroku człowiek natyka się na scenerię wyrwaną z ubiegłej epoki, blokowiska z wielkiej płyty, pawilony sklepowe i całą masę aut w typie lada, trabant, które zdają się być mimo upływu dziesięcioleci ulubionymi markami miejscowych. Urocze!
Aby lepiej zobrazować, to o czym mówię, załączam egerską fotkę rodzajową...
Odnośnie do specyfiki egerskich bezkresnych winnic, mogliśmy się spodziewać pewnych problemów z namierzeniem producentów, ale jakoś nie pomyśleliśmy. Brak jakichkolwiek zabudowań na winnicy sugeruje, że producent ma swoją siedzibę gdzieś z dala od samej uprawy, jednak przez myśl nam nie przeszło, że adres pocztowy na stronie www, również nie wskazuje nam faktycznego miejsca, gdzie można wino zdegustować i dokonać zakupu. Mając wciąż w głowie przewyborny smak wypitego dzień wcześniej do kolacji białego wina Hanga, namierzyliśmy, a przynajmniej tak nam się zdawało adres producenta w Egerze. GPS doprowadził nas dokładnie tam gdzie chcieliśmy niestety na miejscu ani widu ani słychu o winie, piwnicach, degustacjach. Dzwonię przez domofon, wedle wskazań strony producenta, a tam odzywa się Pan po węgiersku... nie muszę chyba mówić, że rozmowa była mało konstruktywna, w końcu mój rozmówca wyszedł z kamienicy z komórka przy uchu, którą to po chwili mi przekazał. W słuchawce odezwał się głos - uff! tym razem po angielsku. Miły Pan wyjaśnił, że dojechaliśmy na adres, gdzie firma jest zarejestrowana, lecz jeśli chcemy zdegustować, to pojechać musimy w dokładnie przeciwnym kierunku i że serdecznie nas zaprasza... Cóż było robić? Podążając za instrukcją Pana z słuchawki dotarliśmy na miejsce.
W sumie w okręgu egerskim zaliczyliśmy cztery winnice: Demeter, Thummerer, St. Andrea i Tibor Gal. Żadna nas nie zawiodła, wina - te czerwone najbardziej kojarzone z Egerem, jak również białe - wyborne, sprzedawcy kompetentni, cierpliwi i sympatyczni, miejsca o niezwykłym klimacie. Z pewnością tam wrócimy.
TOKAJ I JEGO BIAŁO-CZERWONI MIESZKAŃCY
Poznawszy zarys winiarstwa egerskiego, bogatsi o nowe doświadczenia, nowe smaki i całą masę pozytywnych wrażeń wyruszyliśmy do Tokaju. Mijane miasteczka sprawiały wrażenie opustoszałych - żadnych rowerzystów, panów ani pań pod sklepem, modlących pod kościołem, dzieci grających w piłkę, za to całe mnóstwo tabliczek z zagadkowym oznakowaniem BOR i niespotykana liczba bocianich rodzin zamieszkujących podtokajskie dachowiska. Szczerze mówiąc byłam nieco rozczarowana, gdyż całe życie wmawiano mi, że to Polska jest bocianią ojczyzną - podtokajski krajobraz zdawał się obalać ten mit. Bociani urodzaj był wprost niebywały. Jak się potem okazało tamtejsze boćki są mocno wszędobylskie, spacerują tuż przy ruchliwych drogach, zupełnie się nie przejmując ludzkim towarzystwem.
DERESZLA
Potem poczęstowano nas młodym winem prosto z kadzi i zaprezentowano największego chyba pleśniaka w historii świata. Po wyjściu na powierzchnię zostaliśmy zaproszeni na część oficjalną degustacji, we wspaniałych wnętrzach nieodnowionego domu, w którym skrzypiąca podłoga i spękane ściany i wino… dużo wina.
Podsumowując moje wspomnieniowe zestawienie, bardzo zachęcam do odwiedzenia wymienionych miejsc niezwykłych, tym bardziej, że mamy je niemal na wyciągnięcie ręki. Węgierskie wina prezentują naprawdę fantastyczny poziom, zapomnijmy o podłych Kadarkach sprzed lat, pomyślmy o winach od producentów, którzy przywracają węgierskiemu winiarstwu dawną świetność. Zachęcam całą sobą do sprawdzenia czy kuchnia hotelu Aqua Eger nadal trzyma ponadprzeciętną klasę i czy urodzaj bociani trwa wciąż w Tokaju. Z niecierpliwością czekam na te wieści od Was!
W sumie w okręgu egerskim zaliczyliśmy cztery winnice: Demeter, Thummerer, St. Andrea i Tibor Gal. Żadna nas nie zawiodła, wina - te czerwone najbardziej kojarzone z Egerem, jak również białe - wyborne, sprzedawcy kompetentni, cierpliwi i sympatyczni, miejsca o niezwykłym klimacie. Z pewnością tam wrócimy.
Piwnice Tibor Gal, Thummerer, miejscowe przyuliczne rzemiosło artystyczne, oraz pomnik tuż przy piwnicach St. Andrea |
TOKAJ I JEGO BIAŁO-CZERWONI MIESZKAŃCY
Poznawszy zarys winiarstwa egerskiego, bogatsi o nowe doświadczenia, nowe smaki i całą masę pozytywnych wrażeń wyruszyliśmy do Tokaju. Mijane miasteczka sprawiały wrażenie opustoszałych - żadnych rowerzystów, panów ani pań pod sklepem, modlących pod kościołem, dzieci grających w piłkę, za to całe mnóstwo tabliczek z zagadkowym oznakowaniem BOR i niespotykana liczba bocianich rodzin zamieszkujących podtokajskie dachowiska. Szczerze mówiąc byłam nieco rozczarowana, gdyż całe życie wmawiano mi, że to Polska jest bocianią ojczyzną - podtokajski krajobraz zdawał się obalać ten mit. Bociani urodzaj był wprost niebywały. Jak się potem okazało tamtejsze boćki są mocno wszędobylskie, spacerują tuż przy ruchliwych drogach, zupełnie się nie przejmując ludzkim towarzystwem.
W Tokaju zatrzymaliśmy się w
hotelu Toldi Fogado, tuż przy głównym deptaku w miasteczku. Lokalizacja
znakomita, hotel adekwatny do niewysokiej ceny, schludny i co było fantastyczne
- z basenem krytym. Jedzenie restauracyjne nie zapadło w naszą pamięć, co oznacza,
że nie zostało nam zaserwowane ani żadne danie spektakularnie ohydne ani też
mistrzowskie - jak to było w Egerze.
Wino lokalne bywa, że sprzedawane
jest pod postacią, jak by to ładnie ująć...nietypową, albowiem w
plastikowych, wtórnie użytych baniakach , ekspozycja zaś tych baniaków -
w pełnym słońcu na przysklepowych gankach może w sposób dobitny wpływać
na rozwinięcie się wprost niebanalnych nut smakowych w owym winie. Cóż,
mogę tylko domniemywać, bo nie wypróbowałam tej feerii wątpliwych aromatów na
sobie.
DERESZLA
Po okolicach Tokaju
jeździliśmy trochę w ciemno, bo większość winnic, które mieliśmy w planach
odwiedzić była tego dnia zamknięta, sobota - bardzo zły dzień na uprawianie enoturystyki
na Węgrzech, szczęśliwie Chateau Dereszla przyjęło nas z otwartymi ramionami.
Spędziliśmy tam sporo czasu zwiedzając wielopoziomowe, przewspaniałe piwnice a
następnie pewnie ze dwie godziny eksplorowaliśmy smaki tamtejszych win... Poczęstowano nas chyba wszystkim, co było dostępne. Degustacji towarzyszyły
opowieści o winie, zbotryzowanych (pokrytych szlachetną pleśnią) winogronach z
których powstaje Tokaj Aszu i specyfice regionu. Słodkie Tokaje wyborne, im
więcej sobie liczyły putonów (im bardziej były skoncentrowane) tym bardziej
wyczuwałam w nich aromaty brzoskwini - pyszne, jednak to Tokaj wytrawny rzucił
nas na kolana, winnica Dereszla produkuje całą gamę Tokajów wytrawnych, każdy
znajdzie coś dla siebie, bo rozrzut cenowy też jest duży.
Wnętrza piwniczne Dererszli robią
kolosalne wrażenie, jest to sieć korytarzy rozmieszczonych na wielu podziemnych
poziomach, ściany pokryte są wykwitami pleśniaków, które są ponoć najlepszymi
piwnicznymi sprzymierzeńcami beczkowanego Tokaja.
Grzyby nie istnieją bez wina, wino zaś gorzej się miewa bez towarzystwa
piwnicznych pleśniaków. Pełna symbioza.
Wino zabutelkowane kilka lat temu wygląda w Dereszli jakby leżakowało tu od
stuleci, butelki są z zewnątrz pokryte osadem, a ich korki zwieńczają zgrabne
czapeczki z czarnych wybujałych pleśniaków.
Pleśń szlachetna w tokajskich piwnicach
to nic nadzwyczajnego ale dla osoby, która pierwszy raz się ze zjawiskiem
spotyka – patrz ja i moja Połówka, jest to duże wrażenie.
Kolejnym celem naszej podróży był
producent Karadi Berger. Jechaliśmy przez wioski, mijając co chwila bocianie
osady, identyczne kościółki, tabliczki z napisem ‘BOR’ – po wstępnej kwerendzie
stało się jasne, że bor oznacza po węgiersku wino po prostu. W niepozornych wioskach
lokalni produkują wino na własne potrzeby i reklamują możliwość jego degustacji
i zakupu przez przyjezdnych.
Dojechaliśmy na miejsce.
Mieścinka opustoszała ale przywykliśmy do tego i wcale nas to nie dziwiło,
stare domki z kamienia, zaciągnięte zasłony niemal we wszystkich oknach, na
podwórku starego domu gospodarzy bawiły się dzieci. Małżeństwo przywitało nas
serdecznie, potwierdzając, że dotarliśmy pod właściwy adres i, że TAK, TU MOŻNA
ZDEGUSTOWAĆ WINO. Pozostało nam uwierzyć w te zapewnienia, bowiem wkoło nie
rozpościerała się winnica, na bramie wjazdowej nie było szyldów reklamujących
znakomite miejscowe wino ani żadnych innych namacalnych dowodów wskazujących na
obecność wina w tym miejscu.
Gospodarz wyjaśnił, że ten stary
dom niedawno został przez nich zakupiony, po czym udał się w stronę blaszanego
wieka, które uchyliwszy, zaprosił nas na eksplorację piwniczki – spodziewałam
się małego składziku na wino, tymczasem naszym oczom ukazał się podziemny inny
świat, piwniczne korytarze rozchodziły się w różnych kierunkach i zdawały się
być bezkresne. Potem słuchaliśmy opowieści o tym, że podczas wojny piwnice te
dawały schronienie ludziom i zgodnie z pierwszym wrażeniem, można było
swobodnie przechodzić z posesji na posesję, mieszkańcy dobrze znali rozkład
podziemnych piwnicznych szlaków, mogli tą drogą dotrzeć także do miejskiego
kościółka.
Potem poczęstowano nas młodym winem prosto z kadzi i zaprezentowano największego chyba pleśniaka w historii świata. Po wyjściu na powierzchnię zostaliśmy zaproszeni na część oficjalną degustacji, we wspaniałych wnętrzach nieodnowionego domu, w którym skrzypiąca podłoga i spękane ściany i wino… dużo wina.
Siedzieliśmy, chyba znowu ze dwie
godziny, a gospodarz opowiadał o swoich winach , częstując nas każdym akurat
dostępnym. Na bielonych ścianach zawieszone były niepokojące, interesujące
obrazy, które zwróciły moją uwagę już na wejściu. Okazało się, że ich autor
mieszka w sąsiedniej mieścince, gdzie prowadzi knajpę. Byliśmy zaintrygowani
osobą artysty-restauratora a poza tym byliśmy okrutnie głodni, więc decyzja o
dalszym kierunku wyprawy była oczywista.
RESTAURACJA ŐS KAJÁN
Wiem, że zabrzmi to idiotycznie,
ale knajpę w opustoszałym miasteczku również trudno było namierzyć… domek, jak
każdy inny, brak większych drogowskazów i oznakowań, boczne wejście przez
ogródek, za to w środku - istna kraina czarów i całkiem sporo gości.
Przywitał nas sam właściciel
restauracji, osoba nietuzinkowa – widać było na pierwszy rzut oka, z miejsca
zaczął nam rekomendować swoje specjały. Karta niezwykła, dania nie
podporządkowujące się żadnym regułom, które zdają się rządzić kulinarnym
światem, znakomicie korespondujące z wszechobecnymi obrazami jakie wyszły spod
ręki właściciela. Zestawienia smaków
niekonwencjonalne, całość bardzo spójna, ja jadłam chlebek bakłażanowy na
ciepło z obłędną słodko-kwaśną rabarbarową salsą, mój mąż nie pamiętam już co
zamówił na danie główne, ale domowe lody cytrynowe jakie zjadł na deser (a ja
mu trochę pomogłam) wprawiły nas w stan absolutnej nirwany… Właściciel, co
chwilkę przemykał przez restauracyjne izby podpytując, czy nam smakuje a na
koniec zdał relację z historii swej miłości i opowiedział o tym, dlaczego z
ojczystej Francji przeprowadził się na Węgry. Zanim wyszliśmy pokazał nam dwa
apartamenty swojego autorstwa, które przylegają bezpośrednio do knajpki. Dobrze,
że to zrobił, dzięki temu, jeśli niebawem zdecydujemy się na ponowną wycieczkę
do Tokaju a jest to - obawiam się nieuniknione- już wiem gdzie zamieszkamy.
Podsumowując moje wspomnieniowe zestawienie, bardzo zachęcam do odwiedzenia wymienionych miejsc niezwykłych, tym bardziej, że mamy je niemal na wyciągnięcie ręki. Węgierskie wina prezentują naprawdę fantastyczny poziom, zapomnijmy o podłych Kadarkach sprzed lat, pomyślmy o winach od producentów, którzy przywracają węgierskiemu winiarstwu dawną świetność. Zachęcam całą sobą do sprawdzenia czy kuchnia hotelu Aqua Eger nadal trzyma ponadprzeciętną klasę i czy urodzaj bociani trwa wciąż w Tokaju. Z niecierpliwością czekam na te wieści od Was!
Dla mnie, jak to zwykle bywa
z podróżami wypad na Węgry był fascynującą inspiracją kulinarną. Po powrocie odkryłam na nowo pigwę i zrobiłam potwornie dużą ilość rabarbarowego przecieru...
Dzień dobry!
OdpowiedzUsuńPo pierwsze dziękuję za przemiły komentarz na moim blogu :)
A po drugie, dziękuję za przemiły komentarz na moim blogu, który zaprowadził mnie tutaj :)
Jestem pierwszy raz, ale już biorę się za dogłębne eksplorowanie treści, bo powyższym wpisem i pełnym profesjonalizmem jestem zachwycona :)
Pozdrawiam :)
Witam! Jakże mi miło tak zacnego Gościa przywitać w moich skromnych (póki co ;))progach. Wahałam się od dłuższego czasu, czy warto czy nie warto bawić się w blogowanie, ale eksplorując najfajniejsze polskie blogi, złapałam na to dużą chrapkę i w końcu stało się.
OdpowiedzUsuńZatem to ja dziękuję za inspirację i za miłe słowa!
Ago, jakże wspaniale piszesz ;] naprawdę, zamarzyłam takiej wyprawy! Twoje opisy tak rozbudziły moją wyobraźnię... nie będę mogła dziś spać spokojnie! wspaniała wyprawa.
OdpowiedzUsuńPS: jak się cieszę, że gołąbki smakowały ;] aż mi się miło zrobiło na sercu!
Dzięki ogromne! Mam nadzieję, że sny będą kolorowe, te o tokajsko-egerskim zabarwieniu szczególnie polecam...
Usuń