piątek, 30 listopada 2012

lekcja polskiego - kugiel z kwaśną śmietaną



Pamuła, dziad, liptauer, wołok, chamula, szuhmajster, hecze-pecze, bachor, suropieki, babałuchy, kibiny, kugiel, dzybdzałki, kandybuł...


Czytając powyższe wyrazy w tajemnej księdze o polskiej kuchni regionalnej czułam się podobnie, jak wówczas, gdy przyszło mi po raz pierwszy artykułować zapis obrazkowy pisma hieroglificznego, z ust wydobywały się kształtne acz nic nie mówiące mi słowa. Totalna egzotyka! W odróżnieniu jednak od staroegipskiego przytoczone przeze mnie nie pochodzą z wykopków, są to wszystko nazwy regionalnych, polskich specjałów, o których większość z nas nie ma bladego pojęcia, mimo, że doczekały czasów współczesnych. Ja również. Natchniona lekturą pięknie wydanej książki Pani Hanny Szymanderskiej poprzysięgłam sobie zgłębić ten nieznany mi ląd.





Jako etap mojej autoedukacji, postanowiłam sprawdzić na ile jadalne są te abstrakcyjnie brzmiące dania. Uroczyście rozpoczynam od kugla, którego nazwa obijała mi się o uszy i oczy ale konfrontacji bezpośredniej nie doświadczyłam póki co. Korzystałam z książkowego przepisu na kugiel warmiński ale chyba pozbawiłam go warmińskości, gdyż nie zastosowałam kapusty ani grzybów, które figurują w książkowej wersji. Kugiel wolałam zrobić 'czysty', wszak miałam plan by polać go aromatycznym sosem grzybowym.
Kugiel jest polskim odpowiednikiem żydowskiej potrawy o nazwie kugel, w tamtejszej wersji jednak nie występuje boczek ani słonina, w naszym kraju to wieprzowina właśnie jest najchętniej stosowanym dodatkiem. Popularny na Kurpiach i Warmii, na Podlasiu wzbogacony o kaszę znany jest pod nazwą rejbaku, na Mazurach bardzo zbliżona forma zwana jest kartoflakiem...

Kugiel wbrew temu, co sądziłam na podstawie składników, raczej nie sprawdzi się w roli akompaniatora. Jest to samostanowiące, aromatyczne danie jednogarnkowe (lub jednobrytfannowe lepiej). Można je podać z kwaśną śmietaną, z zieleniną lub kwaszonymi ogórkami, ale nie sądzę aby mogło, tak jak francuskie gratin spisać się u boku dania mięsnego. Na mojej patelni czekał super aromatyczny sos z podgrzybków, po degustacji stwierdzam jednak, że i on nie mógł znieść dominacji głównego bohatera. Kwaśna śmietana w najbardziej wdzięczny sposób podkreśla to co w kuglu najlepsze. Nie trzeba kombinować, starać się udoskonalić dawną recepturę, prosto - znaczy lepiej, jak to zwykle bywa. 
Na internetowych zdjęciach widywałam kugle o szarobrunatnym kolorze. Nie ukrywam, że obawiałam się, że mój wyjdzie właśnie taki - a to byłaby katastrofa bo ja jem także oczami, szczęśliwie jednak kolor był przyjemnie kremowy a skórka ładnie się zrumieniła. W jednym ze źródeł przeczytałam, że efekt ten zawdzięczać powinnam mleku dodanemu do utartych ziemniaków, szczędząc tego dodatku mamy ponoć gwarancję wizualnego niewypału - nie potwierdzę, gdyż wolałam nie podejmować ryzyka.




składniki: 

1,5 kg ziemniaków, 
1 kiełbasa śląska, 
150 g wędzonego boczku, 
duża cebula, 
serek topiony Gouda, 
jedno jajko, 
pół szklanki gorącego mleka, 
łyżka mąki ziemniaczanej, 
3 duże ząbki czosnku, 
pieprz, 
sól


Ziemniaki utarłam w malakserze (dzięki Ci Panie za to dzieło postępu...), następnie przerzuciłam na durszlak ustawiony w zlewie i odcisnęłam. Na patelni podsmażyłam boczek, cebulę i kiełbasę pokrojone w drobną kostkę, a gdy się pięknie zrumieniły dodałam rozgnieciony czosnek. Zdjęłam patelnię z gazu.  W małym garnuszku podgrzałam mleko z serkiem topionym - jakkolwiek ten dodatek wydawał mi się mało tradycyjny, wielka księga kazała go zastosować. W finale zmieszałam ziemniaki z mleko-serkiem i składnikami z patelni, z jednym jajem i z dziwnie niewielką ilością mąki ziemniaczanej. Posoliłam i popieprzyłam. Powstała masę przełożyłam do 20-to centymetrowej, okrągłej formy, wyłożonej papierem. Piekłam w temperaturze 200 stopni niemal 1,5 godziny. Pod koniec pieczenia, oskrobałam na wierzch kugla nieco masła. Gotowe danie najpierw podałam z sosem grzybowym - wybornym skądinąd, jednak bardziej trafionym okazał się być  dodatek śmietany i ten zestaw polecam.
Kugiel znacznie lepiej się zachowuje, gdy damy mu ostygnąć a potem go odgrzejemy, wówczas się nie kruszy ani nie rozwarstwia.




Kugiel wart jest bez dwóch zdań, by o nim pamiętać, jest to z całą pewnością jedna z tych potraw którą trzeba wskrzesić w polskiej świadomości. W mojej zaistniała już na dobre.


niedziela, 25 listopada 2012

sałatka jarzynowa w Toskanii



Cudze chwalicie, swego nie znacie? Oklepane ale prawdziewe, sentencja ta zawładnęła moją myślą w najmniej oczekiwanym momencie i w odniesieniu do najmniej spodziewanej potrawy jaką wydała na świat polska gastronomia.

Upalne popołudnie w Montalcino, po zaliczeniu szeregu cudownych, lokalnych winnic i wizycie w ulubionej lodziarni, pozostało nam zrobić zaopatrzenie na kolację. W supermarkecie z idiotycznym uporem próbuję znaleźć chleb, który zawierałby w swym składzie sól - na darmo, następnie kieruję swe kroki w stronę stoiska z mięsiwem i pieczoną na miejscu focaccią - ona z pewnością wszak bedzie słona. Wybieram szynkę parmeńską, focaccię w wersji podstawowej, kupuję też całkiem spory pojemnik ucieranego na miejscu pesto oraz słuszny kawałek pecorino, zaraz, zaraz, a co kupują stojący obok mnie Włosi?? Otóż Włosi kupują, ku mojemu zdziwieniu, sałatkę jarzynową, która spoczywa w metalowym pojemniku tuż obok bazyliowego pesto. Sałatka jarzynowa cieszy się tu ogromnym powodzeniem, niemal każda osoba stojąca w sklepowej kolejce kupuje choćby niewielką jej porcję. Czyżby w kraju gdzie urodzaj sałat i świeżo tłoczona oliwa, majonezowe, konkretne sałatki uchodziły za rarytas? Na to wygląda!




Dzisiaj przepis tylko pro forma, przecież każdy zna swoją metodę najlepszą. Mimo powszedniości tego dania bywa ono komponowane i wykańczane w sposób rozmaity, jedni lubią z cebulą lub porem, co dla mnie jest niedopuszczalne, inni z kolei nigdy nie zastosują jabłka, często dorzuca się do warzywnej krajanki podstawowej paprykę, kukurydzę, groszek, znałam domy w których normą było użycie śliwek w occie i grzybków marynowanych... Dawno temu miałam okazję przyglądać się jak powstaje z całkiem konwencjonalnych składników bardzo niekonwencjonalna wersja jarzynówki, w której wszystkie warzywa posiekane były na miazgę, czego efektem sałatka przypominała pastę.
W mojej wersji nie ma cebuli, jest  za to jabłko, dodałam też trochę marynowanych grzybów, lepiszcze  sałatki stanowił zaś ręcznie ucierany majonez. Sałatka jarzynowa jest o niebo lepszym rozwiązaniem o tej porze roku, niżeli paczkowana zielenina o ekstremalnie długiej zdatności do spożycia i mizerniutkim smaku. Tęskniąc nieco - przyznaję, za letnimi smakami prosto z pola - zimą będę często przygotowywać banalną jarzynową, a przed oczami malować mi się będzie na przemian z widokiem maminego stołu sprzed lat, cudowna, słoneczna panorama okolic włoskiego Montalcino.


składniki:

2 marchewki, 
1 pietruszka, 
nieduży kawałek selera, 
2 duże ziemniaki, 
2 jajka, 
1 jabłko,
filiżanka groszku, 
filiżanka kukurydzy, 
kilka grzybków marynowanych, 
dwa duże kwaszone ogórki
sól, 
pieprz 

oraz

majonez ręcznie ucierany:

1 żółtko, 
1 łyżeczka musztardy sarepskiej, 
szklanka oleju rzepakowego, 
duża szczypta soli, 
duża szczypta cukru, 
nieco soku z cytryny




Warzywa odłowione z bulionu kroimy w równą kostkę, oddzielnie ugotowane ziemniaki i jajka również. Jabłko obieramy ze skórki, kroimy i dołączamy do reszty. Ogórki kiszone obieramy, kroimy i odciskamy, by nie były wodniste. Kilka grzybków traktujemy nożem niedbale, łączymy z pozostałymi składnikami. Na sam koniec dodajemy groszek i kukurydzę z puszki, delikatnie mieszamy, doprawiamy i dotłuszczamy majonezem. Majonez trzeba wykonywać ostrożnie, gdyż on lubi delikatne traktowanie, inaczej zaprezentuje nam widowiskowego focha i się zważy.. Żółtko mieszamy z musztardą (ręcznie łyżką w moździerzu, lub w wyższym naczyniu za pomocą blendera), następnie stopniowo dolewamy olej, wciąż mieszając. Na sam koniec dokwaszamy cytryną i doprawiamy solą i pieprzem.


sobota, 17 listopada 2012

sernik na korzennym spodzie



Dawniej pieczenie ciasta na weekend było wpisane w rutynę, ludzie jedli zdrowiej i nie podjadali między posiłkami słodkich gotowców, niedzielne ciacho do herbaty było cudownym zwieńczeniem, taką słodką nagrodą za dobrze przepracowany tydzień. Moja Babcia piekła ciasta rozmaite ale chyba najcudowniejszym jej wypiekiem było to drożdżowe z rodzynkami, które serwowała często po niedzielnym obiedzie.  U mnie też dzisiaj zapachniało ciastem, choć nie jest to cotygodniowa normą. Co prawda w naszym domu to moja Połówka jest specjalistą od serników, tym razem jednak zapragnęłam odebrać mu koronę na parę chwil. Jesienią ciasta i wszelkiego rodzaju desery są szczególnie wskazane, gdyż podbijają w niewątpliwy sposób ilość endorfin w naszym organizmie. Mi tym razem, poza potrzebą poprawienia sobie nastroju, przyświecała misja natury wyższej..chciałam odtworzyć smak deseru, jaki zaserwowano nam niedawno w Belgii. Tamtejsze ciasto nosi nazwę 'speculoos cheescake' i jest rodzajem delikatnie ściętego sernika, którego kruchą bazę stanowi podłoże z ichniejszych cynamonowych ciasteczek zwanych spekulosami właśnie.




W Polsce spekulosów nie próbowałam nawet znaleźć, obawiam się z resztą, że nie byłoby to możliwe - wymyśliłam dla nich cudowny, łatwo dostępny substytut pod postacią ciasteczek korzennych.
Jako, że był to całkowity eksperyment, postanowiłam także poeksperymentować z formą, dlatego poniżej wersja jednoosobowa oraz większa - imprezowa. Podana ilość składników, wystarczy na jeden sernik o średnicy 20 cm, ja zrobiłam nieco niższy niż być powinien, ujmując nieco serowej masy i ciasteczek korzennych na wersję  jednoosobową.





Tym co mnie szczególnie ujęło w tym deserze jest gra faktur, którą lubię ogromnie - chrupiący, korzenny spód i takaż posypka zestawniona z kremową, kwasową masą razem tworzą bardzo udaną całość. Myślę, że taki sernik można z powodzeniem zrobić bez pieczenia, dodając nieco żelatyny do serowej masy... będę jeszcze eksperymentować z tym cudem, bo bardzo mi się spodobało. 


Póki co podaję składniki na moją dzisiejszą wersję:

1 kg sera mielonego półtłustego, 
100 ml śmietanki 30%
200 g cukru ( możecie dać więcej, ja nie lubię bardzo słodkich wypieków)
3 jajka ekologiczne,
laska wanilii, 
100 g masła,
250 g ciasteczek korzennych,
skórka otarta z 1 cytryny, 
sok z połowy cytryny




Ciasteczka zmiksowałam w malakserze na nierówną miazgę, następnie wymieszałam je z miękkim masłem, część ciasteczkowego granulatu pozostawiłam na posypkę. Z powstałej maślano-ciasteczkowej masy uformowałam placek centymetrowej grubości - jeden na formie do pieczenia o średnicy 20 cm, drugi z kolei ograniczyłam małym pierścieniem cukierniczym. Tak przygotowane spody włożyłam do lodówki na godzinę.
Składniki masy serowej wymieszałam razem w misce. Formę i pierścień wyłożyłam papierem do pieczenia - ładnie - by się sernik nie odgniótł zbytnio podczas pieczenia, następnie wlałam na spody masę serową i wstawiłam całość do piekarnika nagrzanego do 140 stopni na 40 minut. Po tym czasie pozostawiłam na kolejnych 30 minut w wyłączonym piekarniku, przy otwartych drzwiczkach.
Zdawać by się mogło, że to by było na tyle i za chwilkę będzie można zacząć ucztować, nic bardziej mylnego!! Tak przygotowane ciasto musi zawędrować do lodówki na kilka godzin - aby sobie ułatwić czas oczekiwania, proponuję by czas ten zbiegł się z nocą... rano sernik będzie wspaniały!




By postawić przysłowiową kropkę nad 'i' trzeba gotowe ciasto ozdobić posypką z kruszonych ciasteczek, potem można się zacząć raczyć...ja się raczyłam już po śniadaniu, nie byłam w stanie wytrzymać z degustacją do obiadu : )

PS Z dwóch wykonanych opcji oczarowała mnie wersja mini - wyszła wyjątkowo kształtna i jej konsystencja była znakomita. Jeśli chodzi o sernik w większej formie, następnym razem każę mu spędzić w piecyku 50 minut by się nieco bardziej ściął, smakowo był znakomity ale podczas krojenia nie chciał się trzymać w ryzach.



piątek, 9 listopada 2012

placki ziemniaczane bez bajerów



Gdy dzień się skraca i słońce wstaje coraz później, niemal co rano błogosławię moment, w którym zakończyłam edukację szkolną. Gdy sobie przypominam pobudki bladym świtem (choć w przypadku najtrudniejszych świtów jesienno-zimowych raczej były to zawsze świty ciemne..), wspominam codzienny autobus, który odjeżdżał z mojego przystanku kategorycznie za wcześnie, to bardzo trudno mi uwierzyć, że przetrwałam bez szwanku okres liceum.
Jak cudownie jest nie musieć wkuwać znienawidzonej fizyki i drżeć każdego dnia w obawie przed kartkówką, jak dobrze jest nie być narażonym na stres spowodowany przepytywaniem z geografii. Jak to dobrze jest wiedzieć, że to już zamknięty rozdział!

Gdy przypominam sobie czasy, w których koniec wszechświata wyznaczał dzień matury, naprawdę trudno mi uwierzyć, że bez większych problemów przetrwałam ten okres. Pamiętam te nerwowe, bure poranki, kiedy zlani potem spisywaliśmy przedsprawdzianowe memento na wszystkich możliwych częściach ciała, garderoby i na piórnikowych akcesoriach - zupełnie nie mam tu ochoty na jakże rzucającą się na usta sentencję - to były czasy!! Im bardziej wspominam tym bardziej jestem zachwycona, że jestem tu i teraz i, że autobus nr 513 odjeżdża beze mnie z tamtego przystanku...



W okresie liceum, człowiek nie myślał dostatecznie dużo o kwestiach żywienia, raczył się tym co w domu dostępne było a w szkole korzystał z dobrodziejstw sklepiku, specjalizującego się w zapiekankach z mikrofali. W którymś momencie nawet nabył przekonania, że parująca substancja, polana niebagatelną porcją keczupu jest niezwykle smaczna i do życia niezbędna. Nie godziło się wykorzystywać matczynych rąk do sporządzenia kanapek szkolnych a samemu całkowicie nie mieściło się w głowie by wygospodarować choćby jedną minutę więcej na przygotowanie drugiego śniadania. Jakże trudne to były czasy!! Zamiast wieczorem wyczarowywać pyszności na kolejny dzień, człowiek musiał ślęczeć nad lekcjami, wkuwać całkiem abstrakcyjne informacje na temat procentowego spożycia owsa i prosa w Ameryce Środkowej, musiał bądź nawet chciał bywać w miejscach, które nobilitowały go towarzysko...jak to dobrze, że dziś nie musi. Szczęśliwie mama gotowała wyborne obiady, zatem kubeczki smakowe także przechodziły rzetelny proces edukacji, miały szansę całkowicie nieświadomie złapać solidne podstawy gastronomicznej wiedzy z zakresu 'co z czym jak i dlaczego'. Nauka nie poszła w las.
Dziś spędziłam cudowne popołudnie w kuchni, zrobiłam potworny bałagan, zajmując każdy milimetr blatu roboczego. Dziecko dołączyło się do zabawy. Oto najlepsza forma piątkowego relaksu. Wyhodowana wciągu tygodnia chandra pięknie się rozeszła, na dodatek w domu zapachniało latem, gdyż upieczone zostały ciasteczka z nadzieniem różanym (gdyby ktoś, podobnie jak ja miał chrapkę na powiew lata przepis znajdziecie tutaj). 
Weekend będzie boski, biorąc pod uwagę, że w poniedziałek nie trzeba iść do szkoły - kolejny tydzień również zapowiada się świetnie:)))






Dziś bez fanaberii, bez zadęcia, na całkowitym gastronomicznym luzie serwuję placki ziemniaczane. Placki  choć to typowo polski  przysmak, stoją w kontrze wobec bigosu - robi się je migiem. W nadchodzącym sezonie będą z pewnością często spotykanym zjawiskiem na moim stole, z różnymi dodatkami, sosami i posypkami, dziś jednak wersja podstawowa bo na taką mam ochotę.


składniki: 

1 kg ziemniaków, 
2 jajka,
1 średnia cebula,
3-4 łyżki mąki
łyżeczka soli, 
pieprz czarny mielony,
olej rzepakowy


Wszystkie składniki zmiksowałam w malakserze, smażyłam na oleju z obu stron aż placki zrobiły się złote. Mój drogi Dziadek zwykł ścierać kartofle ręcznie i zawsze czekał by od ziemniaczanej brei oddzieliła się skrobia, dopiero wówczas mieszał z nią resztę składników. To też był dobry sposób, jednak zdecydowanie bardziej wymagający.
Ja tym razem wybrałam drogę na skróty - cała filozofia ograniczyła się do obrania ziemniaków i naciśnięcia guzika 'on' w robocie kuchennym.  Gotowe placki posypałam czerwonym pieprzem, 
podałam ze śmietaną i cytryną.

Proste i pocieszne, chyba wszyscy o tym wiedzą!!



piątek, 2 listopada 2012

bigos kontra spaghetti - dziś wybieram bigos



Największym sprzymierzeńcem polskiej kuchni jest czas. 

By zupa smakowała musi się długo gotować, by bigos miał właściwą konsystencję powinien spędzić na gazie wiele godzin a potem winien być kilkakrotnie zamrożony, by dziczyzna była nie tylko zjadliwa ale pyszna wymaga długiego marynowania, gołąbki, pierogi ciasta drożdżowe, to specjały mogące wyjść spod ręki jedynie najcierpliwszych, gęś, pieczeń czy kaczka powinna się najpierw przez długi czas marynować a następnie piec niemal tyle godzin ile sama waży. 
Owe uroki polskiego kucharzenia niektórych bawią, innych sama myśl o nich doprowadza na skraj całkowicie uzasadnionej histerii.
Wszystkie powyższe specjały wymagają poświęcenia pokaźnej części dnia, jednak gdy traktujemy owe poświęcenie w kategoriach inwestycji - niewątpliwie opłaci się ten interes.
W sposób oczywisty - nie każdy jednak może sobie pozwolić by całe swoje jestestwo podporządkować powstającemu obiadowi, dlatego nierzadko na tę okoliczność wybieramy makaron - przyrządzany na sposób włoski, przy użyciu świeżych składników, niewymagających długiej obróbki termicznej. Żyjąc w pędzie odwracamy się od naszej tradycji kulinarnej, gdyż niewątpliwie stawia ona przed nami wyzwania, którym zazwyczaj trudno sprostać. Makaron przygotować możemy za pomocą najrozmaitszych składników ad hoc, by zrobić zrazy zawijane, czy pierogi ruskie, musimy mieć na stanie bardzo konkretne produkty, których na co dzień w lodówce raczej nie mamy.





Polska kuchnia jest ponadto dość trudna w odbiorze wizualnym. Spaghetti, mule czy sałatka grecka bez względu na to spod czyjej ręki wyszły wyglądają bajecznie. Bigos, czy zrazy zawijane z kaszą nie cieszą oczu w podobny sposób - aby podbić ich walory estetyczne trzeba się dodatkowo nastarać. Zajadanie nieskończenie długaśnych makaronowych wstążek czy wyławianie małży z gorącego, pachnącego winem kociołka wydaje się być znacznie bardziej romantyczną formą posiłku niżeli zanurzanie łychy w porcji chłopskiego żuru....może i tak ale co z tego?? 
Całe szczęście ani bigos ani żur nie aspirują do wyjścia na salony - i dobrze bo gdzie indziej ich miejsce, z resztą zupełnie nie wyobrażam sobie ich w wydaniu fusion bądź molekularnym...
Cieszy mnie całkiem ta niewytworność polskich dań tradycyjnych i czasem mam na nie niekłamaną ochotę, tak było i tym razem - powstał więc bigos - z nieprzypadkowych składników, powstawał kilka dni, zniknął zaś znacznie szybciej...powtórzę jednak, że zainwestowanie czasu w bigos zaprocentowało. Pokaźna jego porcja wyruszyła z nami do Belgii. Smakował bardzo, o czym świadczyło skrupulatne dojadanie wprost z garnka jego resztek. 
Teraz, gdy przyglądam się zdjęciom, muszę także przyznać, że całkiem ładnie się zaprezentował mimo braku garnirunku.




składniki:

mała główka białej kapusty (ok 1 kg), 
 kilogram kapusty kiszonej, 
4 kiełbasy śląskie lub jałowcowe, 
dwie łyżki domowego smalcu
 0,5 kg boczku wędzonego,
0,5 kg schabu,
1 duża cebula,
150 g śliwek suszonych,  
15 kapeluszy suszonych grzybów leśnych
garstka jałowca, 
garstka ziela angielskiego, 
5 listków laurowych,
pyszne czerwone wino wytrawne- takie jakim chcielibyśmy ten bigos popić - nieco ponad pół butelki,




Zabawę z bigosem rozpoczęłam od zagotowania grzybów i zalania śliwek suszonych wrzątkiem, w następnej kolejności poszatkowałam białą kapuchę, ujmując głąb. Do dużego garnka wrzuciłam pokrojony boczek, a gdy ten delikatnie się zrumienił dołożyłam do niego białą kapustę. Na patelni zaś rozgrzałam smalec na który wyłożyłam pokrojoną w piórka cebulę i po chwili kiszoną kapustę - kiszoną pocięłam kilkoma pociągnięciami noża by jej długie włókna nie zaburzyły spójnej struktury bigosu. Zarówno kapusta biała w garnku, jak i ta ukwaszona z patelni podgrzewały się w swoich miejscach przez blisko pół godziny. Dopiero po tym czasie, kapusta kiszona wylądowała w garnku swojej kuzynki. Wówczas także zawędrowały tam jałowiec i ziele.
Na patelni poddusiłam pokrojony, osolony schab na niewielkiej ilości oleju, następnie solidnie obsmażyłam pokrojoną w kostkę kiełbasę. Mięso w ślad za kiszoną kapustą trafiło do wielkiego gara z pachnącym już niezwykle zaczątkiem bigosu. Obgotowane grzyby i śliwki pokroiłam w paski i dorzuciłam do reszty spoczywającej w garnku. Wlałam także wywar grzybowy, którego po obgotowaniu grzybów zostało blisko 1,5 szklanki. Posoliłam i doprawiłam pieprzem bigosową bazę, po czym pozostawiłam wszystko na ogniu pod przykryciem na około godzinę. Po tym czasie zalałam wszystko winem, i gotowałam kolejne pół godziny. Po ostudzeniu bigos zagotowałam raz jeszcze dnia kolejnego, a następnie zamroziłam i rozmroziłam dwukrotnie, jak nakazują znawcy. Znawcy wiedzą co mówią bo wyczekana strawa smakowała dokładnie tak jak smakować powinna, przyznam szczerze, że był to jeden z najlepszych bigosów jakie jadłam.


...I choćbym odnosiła wrażenie, że wrastam w kuchenną podłogę przygotowując niektóre polskie specjały, póki co nie zamierzam odstąpić od tego zwyczaju, gdyż wciąż większą frajdę mi to sprawia niż niedogodność, kupiłam też ostatnio gigantyczną książkę o polskiej kuchni regionalnej, by zmusić się nieco do bardziej rzetelnej analizy regionalnych smakołyków. Mimo bowiem całej mej miłości i oddania daniom polskim, znacznie lepiej odróżniam gatunki włoskich makaronów czy francuskich serów od całkowicie egzotycznie brzmiących, powstających na naszych ziemiach: lemieszków, gałuszków, hałusków i im podobnych. O ile będę konsekwentna - a mam taką nadzieję - to mniej lub bardziej udane efekty nauki powinny być widoczne w kolejnych wpisach. Póki co zapraszam na bigos!