czwartek, 19 grudnia 2013

sałatka ziemniaczana z suszoną śliwką - w grudniu najpyszniejsza





Jako, że pewien entuzjazm kulinarny zaczęłam znów u siebie odnotowywać, systematycznie zaliczam kolejne punkty świątecznego planu. Kilka dni temu w godzinach przedpołudniowych udałam sie zatem do supermarketu po niezbędniki, które niekoniecznie muszą być ekologiczne tudzież opatrzone magicznym certyfikatem dającym mi gwarancję dobrego wyboru... 
Idąc, byłam w cudnym nastroju, przekroczywszy sklepowe bramki tanecznym krokiem przeszłam przez aleję rozmaitości prezentowych maści wszelkiej. Minęłam kilka pań i panów dumających nad potencjalnym zakupem dla wnucząt bądź dzieci, przeszłam obojętnie obok stert uśmiechniętych od ucha do ucha czekoladowych Mikołajów, zignorowałam pląsające na głównej alei stadko hostess w strojach anielskich i w rytm nieśmiertelnego przeboju Michaela Boltona dotarłam do pierwszego interesującego mnie stanowiska. Wesoła i pełna dobrych zapatrywań na przyszłość. Wszystko zdawało mi się piękne do czasu, gdy wiedziona melodią Last Christmas złapałam się na tym, że oto wrzuciłam do wózka 5 opakowań odświeżacza toaletowego o zapachu cynamonu... Prawie dałam się złapać! Siwobrody staruszek spozierający na mnie zewsząd zaczął mi się jawić jako bezczelne, rubaszne, podstępne dziadzisko, czym prędzej odstawiłam na miejsce wszystkie sztuki, przeleciałam naprędce przez niezaliczone do tej pory alejki i wyleciałam ze sklepu co tchu, co by otrząsnąć się z tej hipnozy, którą potraktowana zostałam mimowolnie.
Zahaczyłam o sklep ze zdrową żywnością, kupiłam mak i pszenicę z certyfikatem, będzie więc kutia taka jak należy! Jak to dobrze, że mam już mąki, olej, groszki w puszkach, cukier, serwetki, świeczki, jak to dobrze, że nie mam odświeżacza o zapachu cynamonu, bo na co mi on w domu, w którym pieczone są pierniki, w którym powstają puszyste serniki, gdzie mieszana jest kutia?





W kuchni już pachnie, korzenne ciasteczka wciąż przed nami, ale uszka, pierogi i pasztety z żurawiną popełniłam w hurcie i zamroziłam. Wciąż nie działam na pełnych obrotach, zatem boję się zostawić wszystko na ostatnią chwilę, systematycznie dopinam więc świąteczny plan w nadziei, ze wszystko wydarzy się na czas i żadna z przyjemności tego cudownego okresu mnie nie ominie. Czekam na chwile przy stole - to przede wszystkim, na pierwszą gwiazdkę i reakcję psa na widok chojaka, czekam na kolędy wyśpiewane w sposób daleki od ideału, ale jakże rozkoszny, czekam na Kevina i na pierwszy śnieg, którego pewnie nie będzie przed Nowym Rokiem, czekam zapachu świerkowych igiełek i czekam czekania wieczerzy wigilijnej, które na godzinę przed wyjściem z domu przeciągać się  będzie w nieskończoność. Dobry to czas. Smakować go już zaczęłam.

Nie zaserwuję Wam  nic świątecznego, będzie sałatka, ta sama, którą stworzyły dla mnie wspaniałe przyjaciółki 11 lat temu na mój grudniowy wieczór panieński. Jako, że przed świętami zwyczajowo mamy na stanie śliwki suszone, nakarmię Was dziś moim przepysznym sentymentem. Dziewczyny dobrze znają moje smaki - połączyły więc tutaj słodkie z wytrawnym. Śliwka suszona jest dla mnie integralnym elementem grudnia, zapewniam, że ta niebanalna sałatka ziemniaczana właśnie teraz smakuje najlepiej!

składniki:

pół kilograma kleistych ziemniaków,
1 por - biała część,
garść śliwki suszonej - tej samej, którą kupujemy na kompot z suszu, kalifornijska nie będzie już tak fajnie grała,
3 łyżki sezamu, 
sól, pieprz,
olej rzepakowy

Ziemniaki gotujemy w mundurkach, a gdy ostygną kroimy na niezbyt drobne kawałki. Pora kroimy w talarki i parzymy wrzątkiem. Śliwki także zalewamy gorącą wodą i dajemy im 2 minuty by zmiękły. Sezam prażymy na patelni, aż delikatnie zbrązowieje. Śliwki drobno siekamy, wszystkie składniki mieszamy w misce z przyprawami i olejem. Jest to bardzo dobra, szalenie sycąca i szybko powstająca opcja obiadowa do pracy, choć ja ją dzisiaj zaserwowałam sobie na obiad w domu.



piątek, 13 grudnia 2013

toskańskie gnocchi w polskim rosole





*zupa przełomowa*
BARSZCZ BIAŁY Z USZKAMI

Funkcjonowała w domu moich Dziadków od zawsze i od kiedy pamiętam miałam szansę jedzenia jej, jednak mimo chęci najszczerszych nie byłam w stanie - była przekwaśna, na robionym przez Babcię Zosię zakwasie. Co roku w trakcie Pierwszego Dnia Świąt zanurzałam w niej łyżkę by się przekonać, że wciąż nie dorosłam do legendarnego smaku, nad którym dorośli się rozpływali. Było normą, że ze swojej porcji wyławiałam grzybowe uszka, a płynną zawartość dojadał Tata. Któregoś grudniowego, świątecznego dnia, podobnie jak co roku poprosiłam o przydział zupy z uszkami i wraz z pierwszą łyżką, poczułam, że smakuje mi jak nic na świecie - tak oto odbył się osobliwy rytuał przejścia w dorosłość nad talerzem świątecznego barszczu białego...

*zupa sentymentalna na zdrowie*
BARSZCZ CZERWONY

Babcia Irenka z kolei robiła barszcz czerwony, który był przearomatyczny, rubinowo czerwony i mocno doprawiony. Na Wigilię pływały w nim uszka zlepione z cieniuteńkiego ciasta i wypchane tucholskimi grzybami. Nie były to wyłącznie prawdziwki - nie, wyraźną przewagę stanowiły ususzone w całości kapelusze czerwonych i brązowych koźlarzy, które w lipcu i sierpniu lubiły wyrastać nad brzegiem 'naszego' jeziora. Barszcz czerwony to najważniejsza dla mnie zupa - nie tylko ze względu na pamięć o tym babcinym - najpyszniejszym, ale również dlatego, że wierzę w jego uzdrawiającą moc i podaję go często na wzmocnienie. Ilekroć jem w knajpkach z polskim jedzeniem, nie może obyć się bez barszczu - musi być czysty, podany w kamionkowej bulionówce, lub białej filiżance, gdy jemy go w domu koniecznie z białą fasolą lub u boku ziemniaczanego puree. 

*zupa traumatyczna*
WIŚNIOWA NA KOŚCIACH

Zupa zwyczajowo jest pyszna i trudno zupie zaszkodzić na tyle by była niejadalna, ale gdy się człowiek postara, nawet to jest w jego zasięgu. Nie umiem uzasadnić faktu powstania zupy wiśniowej  na kościach, niestety miałam z nią kontakt nie tylko wzrokowy, ale także organoleptyczny - w pełnym ujęciu tego słowa. Byłam dziecięciem nad wyraz kulturalnym, nie potrafiłam więc odmówić zjedzenia przygotowanego przez Ciocię posiłku, podobnie jak moi rodzice. Po skonsumowaniu wiśniowej polewki z okami, w ciszy całą familią udaliśmy się na leżaki do lasu, by tam dojść do siebie po tym jakże traumatycznym kulinarnym doświadczeniu.

*zupa, której inni jeść nie chcieli*
OWSIANKA

...a na obozie serwowano owsiankę i nie była to byle jaka owsianka, tylko musli w zgrabnych saszetkach  (z amerykańskich darów) i mleko podawane oddzielnie - w emaliowanym dzbanku a jakże! Owsianki nie lubił nikt prawie. Siedzieliśmy przy długich drewnianych ławach i kazdego poranka na zasadzie 'podaj dalej' trafiały do mnie saszetki od wszystkich śniadaniowych towarzyszy - tym sposobem w mojej miseczce element mleczny był śladowy - to było moje idealne mazurskie śniadanie!!

*zupa, której nie zjadłam*
VICHYSSOISE

Kolejną zupą, która nie pozostała bez wpływu na moje życie jest Vichyssoise, której nie zjadłam w paryskiej knajpie. Nie umiem sobie darować tego niedopatrzenia,  wspomnienie cudownego białego kremu, jaki zamówił Brytyjczyk z sąsiedniego stolika jest tak nachalne i silne, że poprzysięgłam sobie do Paryża wrócić i naprawić swój błąd, czuję, że ominęła mnie jedna z pyszniejszych zup w historii świata!

*zupa zjawisko*
KREM Z CZERWONEJ KAPUSTY

Jose Ignacio musiał lubić gotować. Przez niemal tydzień karmił mnie cudami, o których będąc w Polsce nawet nie słyszałam, jednak to nie fikuśne owoce morza, ani też bajeczne tapasy w milionie odmian zrobiły na mnie największe wrażenie, w pamięci mej zapadła najbardziej zupa krem z czerwonej kapusty o przepieknej fioletowej barwie. Jose przygotowując ją pracował w tak ogromnym skupieniu, jakby spod jego rąk miała wyjść francuska bouillabaise co najmniej, albo sok z gumijagód, o magicznych, danych tylko wybrańcom właściwościach, a tymczasem na zupę składała się zaledwie kapusta czerwona, cebula, liść laurowy, kilka ziarenek pieprzu i ziela. Proces powstawania fioletowego kremu był zabawny a efekty smakowite, powtórzyłam go potem wielokrotnie we własnym domu.


*zupa terapeutyczna*
TOSKAŃSKA ZUPA Z OKOLIC AREZZO

W kontekście zupowych wspomnień powstaje dziś zupa dla Myszy zamówiona przez nią ponad tydzień temu. Mam nadzieję, że warto było tak długo czekać... Z mojej strony jak najbardziej, bo  posiłek ten wyrwał mnie silnym szarpnięciem z kulinarnego marazmu w którym tkwiłam od długich tygodni. Uroczy przepis na konkretną zupę, bo takie chodzą mi po głowie ostatnio, znalazłam w Księdze Smaków Toskanii, polecam go z pełnym przekonaniem. Przepis podaję z niewielkimi modyfikacjami, ponieważ w oryginale mamy bulion z kurczaka, ja zrobiłam mieszany, dodałam także korzeń pietruszki i selera.


składniki: 

500 g szpinaku - ja użyłam mrożonego
375 g ricotty
4 żółtka
125 g utartego parmezanu
szczypta gałki muszkatołowej
pieprz świeżo mielony
sól
mąka ułatwiająca kształtowanie kluseczek (można odrobinę dorzucić do masy serowej, wówczas kulki będą bardziej zwarte)
2,5 l bulionu wołowo-drobiowego

mój powstał w sposób następujący:
4 l wody, 3 duże marchewki, 2 pietruszki, jeden seler średniej wielkości, 2 liście laurowe,  5 ziarenek pieprzu, 1 cebula w łupinie, 1 kg mięsa z kurczaka - ćwiartki i skrzydełka, 0,5 szpondru, pęczek natki, 
Rosół gotował się blisko dwie godziny.



Z rosołem każdy sobie poradzi. Jeśli chodzi o kluseczki podstawową kwestią jest dobre odsączenie szpinaku po ugotowaniu - musi być suchutki, bo inaczej będzie klapa! Gdy go już wyciśniemy dokładnie, dorzucamy do masy przygotowanej z pozostałych składników a następnie oprószonymi mąką dłońmi formujemy kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Gnocchi wykładamy delikatnie na gorący bulion w którym powinny się gotować 2-3 minuty. Wyławiamy łyżką cedzakową bezpośrednio na talerz, gdzie zalewamy gorącym bulionem. Kluseczki możemy z wierzchu posypać tartym parmezanem.






A jak wygląda ranking Waszych zup niezapomnianych - tych pysznych, zjawiskowych, bądź traumatycznych - o ile istnieje jeszcze inna koszmarna odmiana zupy poza wiśniową na kościach wołowych..?


piątek, 6 grudnia 2013

kukurydziane bułeczki i o tym jak Ksawery pomagał mi w kuchni...



Być jak Nigella - bezwstydnie wylizywać resztki kremu z czaszy malaksera, fundować sobie nocne przechadzki do lodówki i z powrotem, jeść nieprzytomnie wielką porcję banofee pie bez cienia wyrzutów sumienia. 
Z wdziękiem Jamiego Olivera bawić się ingrediencjami, solić wszystko z wysoka, nurzać dłoń w powstałym sosie kwitując "bloody Loard, it is so, so delicious!'. 
Eksplorować głębię smaków przez pryzmat historii niczym Robert Makłowicz, rozbijać na części pierwsze składowe dań narodowych, by potem znów zespoić je w przygotowanym w plenerze daniu. 
Zza kuchennego blatu epatować seksem i słodko-ostrą ironią jak prezenterka Bitchin' Kitchen. Zachwycać się ulicznym jedzeniem jak Bourdain...

Patrzę tęskno w ekran telewizora, licząc na to, że twórcze natchnienie wróci do mnie lada chwila, choć pod skórą tkwi niepokojąca obawa, że stan ten trwa już zbyt długo.
Opuścił mnie duch kulinarnego entuzjazmu, nie wiem czy to listopad wyjałowił mnie z myśli o jedzeniu, czy być może jakaś inna tajemnicza moc odebrała mi tę radość. Może się uwsteczniam, może nim się obejrzę, stanę się pospolitym pożeraczem mrożonek i gotowców ze słoika, może zgnuśnieję nad dowożoną co wieczór pizzą w rozmiarze XXL, może porzucę dawne zwyczaje kolacji zasiadanych, a na święta nie zrobię pierników ani nie ulepię pierogów? Może zacznę szukać okazji by stołować się u innych i wywozić do domu co się da w słoikach, może niedzielne śniadaniowe celebracje zamienię na kubek (fe) jogurtu, a wigilijny barszcz zaserwuję z kartonu, czy to mi grozi?Ratunku!!!






Jak to dobrze, że istnieje internetowa społeczność piekarska, która nawet tak dotknięte niemocą organizmy potrafi zmotywować do aktywności. Chleb zawsze popłaca, mimo zatem potężnego lenia,  uczyniłam kukurydziane bułeczki.
Jest już pewną normą, że zawsze jakiś kataklizm nawiedza moją kuchnię gdy piekę, tym razem na imię mu Ksawery. Orkan Ksawery niosąc za sobą wichurę pozrywał linie elektryczne w okolicy i odciął mi dopływ prądu w domu, dokładnie wówczas, gdy wyrośnięte bułeczki spoczywały w piekarniku. Całe szczęście zakalec nie był imponujący i efekty wielogodzinnej pracy, odpowietrzania, wyczekiwania, maglowania itp. nie zostały unicestwione w stu procentach :) Gdy w bułce wylądowały składowe klasycznej kanapki BLT oraz sadzone jajo, zrobiło się całkiem smakowicie.
Poniżej podaję przepis wybrany przez Margot i oswojony przez Amber - przepis na chleb kukurydziany wg. Hamelmana i zapraszam do miłych Koleżanek i Kolegi na dalsze odsłony tego pieczywa. Poniżej lista osób zaangażowanych w projekt 'chleb kukurydziany na poolish':





Chleb kukurydziany na poolish, czyli polskim rozczynie drożdżowym
wg Hamelmana

z podanych składników uzyskamy bochen chleba lub cztery bułki wielkości hamburgerowej

składniki na poolish:

125 g mąki pszennej 550
125 g wody
0,5 g drożdży świeżych albo 1/4 łyżeczki drożdży instant

ciasto właściwe:

250 g mąki 550
125 g mąki kukurydzianej
190 g wody
1 łyżeczka soli
7g drożdży świeżych lub płaska łyżeczka drożdży instant
1,5 łyżki oleju
250 zaczynu wg powyższej receptury



W przeddzień pieczenia zrobić zaczyn poolish. Rozmieszać drożdże w wodzie, dodać mąkę i całość wymieszać. Przykryć folią i odstawić na 12 do 16 godzin w temperaturze pokojowej.
Następnego dnia mąkę kukurydzianą rozmieszać z drożdżami rozprowadzonymi w wodzie, wymieszać i odstawić na około 15 minut. Dodać pozostałe składniki chleba i wyrabiać mikserem ( ok 3 minut - poziom 1). Po tym czasie dodałam do ciasta dodatkowe 2 łyżki mąki pszennej by ujednolicić konsystencję, potem wyrabiałam ponownie przez 3 minuty, tym razem na poziomie 2.
Odstawić przykryte do wyrośnięcia na półtorej godziny, w międzyczasie po ok 45 min wyjąc, lekko odgazować, uformować kule i znowu odstawić.
Wyjąć z miski jeszcze raz odgazować i uformować z grubsza, przykryć i dać odpocząć 10-20 minut. Uformować na blacie zgrabny bochenek z ładnie napiętą powierzchnia, na ile się da i ułożyć w koszyku do wyrastania na 1,5 godziny w temp ok. 24 st. (ja uformowałam bułeczki, które wyrastały na blacie pod ściereczką).  Pozwoliłam sobie udekorować bułeczki odrobiną prażonego sezamu, uprzednio delikatnie zwilżywszy ich powierzchnię wodą
Piekarnik nagrzać do 240 st C (z kamieniem jeśli ktoś ma). Bochenek/bułeczki zgrabnie przerzucić z koszyka na łopatę, szybko naciąć, a potem przerzucić na kamień, jednocześnie wlewając do formy ustawionej na dnie piekarnika pól szklanki wrzątku.
Kiedy chleb zacznie się rumienić, otworzyć na chwilkę drzwiczki piekarnika, żeby usunąć nadmiar pary. Piec ok. 40 minut. Po wystudzeniu bułeczek przekroić je na pół, dolną część wysmarować majonezem, następnie położyć plaster lodowej sałaty, grillowany boczek, pomidor i sadzone jajo. Przykryć wierzchnią warstwą bułeczki, otworzyć paszczę szeroko i zajadać!!!

Wiatr wciąż wieje, a wiatr przynosi zmiany, czekam więc cierpliwie co dla mnie przyniesie...





czwartek, 21 listopada 2013

bryndza - za oknem i w krokiecie



Czekam już dwa tygodnie. 
Nerwowo przeglądam strony internetowe, ulubione blogi, książki kucharskie polskie i zagraniczne, zerkam spode łba na programy kulinarne i nic. Cisza, jak makiem zasiał. Nawet Jamie - zwykle niezawodny nie działa dziś na mnie!! Pozostaję nieczuła i zupełnie niewzruszona. Chyba moja kulinarna wena zapadła w sen zimowy. Miejmy nadzieję, że będzie to raczej krótka drzemka i, że Morfeusz odpuści wcześniej niż później.




Gar barszczu nastawiony, w listopadzie - wiadomo - barszcz być musi - traktujemy go jednak nie tyle jako posiłek, co alternatywę dla herbaty. Nie chce mi się dań polskich, ani włoskich, zupełnie mi nie tęskno do potraw orientalnych. Nie chodzi za mną słodkie, nie marzę o gratin nawet, ani o desce aromatycznych serów, które mogłabym kroić i smarować świeżo poczynioną galaretką z pigwy, zelżała mi także tęsknota za letnim pomidorem. Jedyny ślad entuzjazmu powoduje we mnie myśl o włoskiej mortadeli z pistacjami, ale biorąc pod uwagę, że można ją kupić w niewielu miejscach nie zamierzam ulec chętce. Zostanę tu gdzie jestem, przyjemnie otulona zapachem buraków i majeranku. Nie zamówię pizzy, ani sushi, nie pójdę do ulubionej knajpki na obiad, nie zorganizuję kolacji dla znajomych, ani nie wybiorę się na inspirujące zakupy jedzeniowe. Będzie bryndza! Z ugotowanych wczoraj ziemniaków zrobię krokiety, popiję je barszczem i rozsiądę się wygodnie w listopadzie, bo w sumie czuję się z nim nie najgorzej w tym roku...
Jest bryndza za oknem, jest bryndza w krokiecie, jest nieźle ;)



krokiety lepimy z ziemniaków resztkowych z minionego obiadu

składniki na 6 krokietów:

5 sporych kartofli, 
2 jajka, 
sól, 
gałka muszkatołowa, 
pieprz, 
natka pietruszki, 
5 łyżek mąki pszennej,
bryndza - u mnie zeszło 60 g,
bułka tarta,
łyżeczka kurkumy,
olej rzepakowy

Ziemniaki ubijamy na puree, mieszamy z jednym jajem, mąką, pieprzem, gałką i drobno pokrojoną natką. Rozgrzewamy olej na patelni. Z tak przygotowanej masy odrywamy kawałek, rozpłaszczamy nadając kształt owalu po czym do środka wkładamy bryndzę. Zawijamy w krokiecik, obtaczamy w rozkłóconym jajku i mieszaninie bułki tartej z kurkumą. Smażymy krokiety na złoto z każdej strony. Podajemy z kwaśną śmietaną i lekką sałatką (czerwona papryka świetnie pasuje do  bryndzy), albo tak jak podałam ja - z domowym barszczem czerwonym.

Smacznego! Pięknych dni z lekturą i wieczorów z dobrym winem Wam życzę!!



środa, 6 listopada 2013

sakiewki z gorgonzolą na konferencji





Przestrzeń międzybasenowa zapełnia się, z każdą chwilą przybywa nowych entuzjastów słonecznej kąpieli, na drewnianej kładce rechoczą nastoletnie urlopowiczki, chłopcy w jaskrawych strojach z hotelowym logo krążą między leżakami by zachęcić do udziału w porannym aerobicu, włoskie dzieciaki co i rusz wskakują do lodowatej wody ochlapując leżące w pierwszym rzędzie panie. W powietrzu unosi się przyjemna woń kremu do opalania, który z niebywałym pietyzmem matki wsmarowują w drobne brzuszki, nóżki i ramionka swych pociech. Przepiękna Hiszpanka z mojej prawej czyta, facet z lewej, władający cudownym oxfordzkim angielskim, odstawiwszy swoją latorośl do mini klubiku wydobył z plecaka jakże wytęsknioną paczkę Marlborasów i zaciągnął się pierwszym, od czort wie jak dawna buchem. Włoska mamma w towarzystwie jej podobnych - zapewne matki i córki usiadła tuż za mną, wobec czego dotarła mnie cudowna woń przyniesionych przez nie espresso. Pan na dziewiątej podrapał się po brzuchu, ten na piętnastej z kolei postanowił zmienić pozycję z górnobrzusznej na dolnobrzuszną by zagłębić się w lekturze prasy codziennej sprzed tygodnia. Niemieckie małżeństwo o stażu dobiegającym setki ( tak na oko ) gra w karty pod przyjemnym, cienistym zadaszeniem. Ocean szumi, wiaterek zawiewa, a ja leżę i zastanawiam się, gdzie do diaska spędzają wczasy Skandynawowie?!!
Ja żadnego nigdy w żadnym hotelu nie spotkałam - Polaków, Włochów, Niemców, Rosjan, Hiszpanów, Belgów, Anglików - owszem, ale co z Norwegami, Szwedami, Finami? Czyżby byli na tyle pogodzeni z surowością swojego klimatu, że wyjazd na południe wydaje się im całkowicie bezproduktywny? Bo czymże jest tydzień wobec długich miesięcy w chłodzie? A może bliskie południe ich nie satysfakcjonuje, może prawdziwie czerpać z urlopu potrafią wyłącznie na wyspie Bora Bora tudzież innych Malediwach, bo tam przeto tropiki, czyli odwrotność względem skandynawskich uwarunkowań pogodowych... Leżę i myślę i żadna rozsądna argumentacja nie przychodzi mi do głowy no bo skoro ja, zaznawszy zaledwie namiastki jesieni - skądinąd łaskawej dość w tym roku - uciekłam od niej hen, to jaką siłę musieliby mieć Skandynawowie by nie uciekać wcale przed nastaniem pory chłodu. Myśląc postanowiłam jedno - udać się do źródła i zapytać autochtonów gdzie spędzają urlopy i dlaczego nigdy tam gdzie ja.
Takie wnioski wynikają z godzin spędzonych nad basenem przy zaledwie odrobinę paskudnym winie musującym.




Wróciłam, w hotelowej jadłodajni gastronomicznych uciech nie zaznałam, bo w takich miejscach zdecydowanie nie należy ich szukać, zjadłam jedno dobre danie, które zainspirowało mnie na okoliczność dzisiejszego obiadu, poza tym pochłaniałam kosmiczne ilości mocno czosnkowych sosów, które powinny zapewnić mi odporność aż do wiosny - pozostaje współczuć tym którzy nad hotelowym basenem leżeli ze mną po sąsiedzku ;)
Poszłam dziś na targ, gdzie z bólem serca dostrzegłam coraz uboższy asortyment. Kupiłam 1,5 kg żurawiny, bo to już końcówka - będzie znów kisiel dla dzieci, kupiłam jabłka i kształtne konferencje po czym z niemałym zapałem wzięłam się za lepienie cudnej urody sakiewek. Wymyśliłam sobie, że będą w moim ulubionym słodko-wytrawnym smaku i takimi je stworzyłam.


składniki na 26 sakiewek: 

400 g mąki pszennej,
4 jajka ekologiczne, 
2 łyżki oliwy

gorgonzola 150 g

sos:
łyżka masła
łyżeczka brązowego cukru,
1 duża gruszka konferencja,
szklanka śmietanki 30%,
50 g startego parmezanu,

do podania miód i odrobina czarnego pieprzu


Składniki ciasta ugniotłam w malakserze, powstałe ciasto włożyłam w foliowej torebce na 40 minut do lodówki, po tym czasie rozwałkowałam i wycięłam kwadraty o boku 6 cm. Na każdą porcję ciasta wyłożyłam centymetrową kostkę gorgonzoli. Sakiewki kształtowałam zaciskając wszystkie boki ciasta ku środkowi, przy czym uważałam by brzegi pozostawały ładnie wychylone na zewnątrz. Gotowałam na osolonym wrzątku przez 5 minut od wypłynięcia.
na patelni rozpuściłam masło, do którego dorzuciłam pokrojoną w drobną kostkę konferencję następnie dodałam brązowy cukier. Owoce mieszałam delikatnie, gdy zaczęły zmieniać kolor, przełożyłam je do miseczki, a na patelnię wlałam śmietankę i dosypałam utarty parmezan. Po minucie sos był gotowy. Mimo, że sakiewka ładniej wygląda 'na golasa' obtoczyłam każdą misternie w sosie, przez co jej kształt nie był już tak widoczny, za to smak stał się nieziemski. Aby danie było perfekcyjnie pyszne polałam je miodem i obłożyłam karmelizowaną konferencją. Mówię Wam - niebo w gębie!!!

A swoją drogą... może ktoś z Was wie, gdzie mieszkańcy Skandynawii spędzają wakacje ? :)




piątek, 25 października 2013

gratin z kalafiorem - bo lubię





Gratin - moja największa kulinarna słabość. Potwornie kaloryczna, obezwładniająco pyszna i mimo swej prostoty bardzo wyrafinowana. Długo pieczone, aromatyczne, doskonałe w pojedynkę i z akompaniamentem. Bez wątpienia najlepszy wynalazek Francuzów.
Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał, które danie zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę, albo co zażyczyłabym sobie na ostatni posiłek przed śmiercią, wskazałabym właśnie na nie. Lubię je gdy ostygnie - wówczas daje się kroić w foremne porcyjki, lubię także jeść je od razu po wyjęciu z piecyka, gdy rozlewa się na talerzu dokładnie tak samo jak w niejednej prowansalskiej oberży. Jest to chyba jedyny posiłek na ziemi, który jestem skłonna wyjadać po barbarzyńsku, prosto z brytfanki. Lubię gdy ma mocno muszkatołowy charakter, dużo pieprzu i czosnku. Lubię je z masłem, ale bez sera, jak się okazuje lubię także gratin z kalafiorem.






Dziś był to kalafior urody niezwykłej, uległam mu na targu bo wdzięczył się do mnie swoją fioletową, okrągłą, śliczniutką buzią. Wyglądał jak malowany! Jesień we fioletach całkiem mi się podoba a fioletowe dary tej pory roku szczególnie lubię na talerzu: figi, węgierki, bakłażany, o tym że kalafior potrafi być w takim kolorze nie wiedziałam - nie ukrywam, że bardzo mnie ucieszyła ta okoliczność. W gratin co prawda intensywny fiolet zamienił się w brudnawy róż, ale i taki pastelowy szlaczek w przekroju ukochanego dania wypadł nader wdzięcznie.
Dzieci stwierdziły zgodnie, że to gratin jest stałą formą ich ulubionej kalafiorówki - jadły więc ze smakiem, a ja po raz kolejny nie miałam się z radości, że pociechy wiedzą co dobre...






składniki:

1 kg sporych kleistych ziemniaków,
pół kalafiora,
1 średniej wielkości cebula,
300 ml śmietanki 30 %
400 ml mleka
gałka mielona - duuuużo
pieprz mielony - duuuużo
2 ząbki czosnku, 
sól - sporo


Ziemniaki obieramy ze skórki i kroimy na cieniutkie plasterki (3mm będą idealne ;)). Kalafior posoliwszy, gotujemy na parze. Mleko podgrzewamy ze śmietanką, gałką, pieprzem, przeciśniętym przez praskę czosnkiem i solą, następnie zanurzamy w nim pokrojone kartofle. Gotujemy na wolnym ogniu przez około 10 minut uważając by wzburzone mleko nie wyszło nam z garnka. Dobrze czasem zamieszać bo zagęszczony skrobią płyn ma tendencję do przywierania. Gdy plasterki są miękkie, ale nie rozpadające się (!!!) wyławiamy je za pomocą łyżki cedzakowej lub przelewając płyn nad miską przez durszlak. 
Kalafior delikatnie zgniatamy i mieszamy z pokrojoną drobno cebulą.

Na wysmarowanej masłem foremce układamy warstwę  ziemniaków, następnie piętro z kalafiora i znów ziemniaczane plasterki. Na sam koniec zalewamy wszystko śmietanowym płynem i delikatnie oprószamy masłem.

Gratin potrzebuje 1,5 godziny w temperaturze 150 stopni. 



Efekt jest bezwstydnie pyszny, a zapach jaki rozchodzi się po domu nieporównywalny z niczym.
Mogłabym piec je na okrągło!
Powstrzymuję się z trudem ;)





poniedziałek, 21 października 2013

lekcja polskiego - jesienna zupa z zielonek



Już niemal rok temu rozpoczęłam swą krucjatę na rzecz popularyzacji rdzennych smaków polskich w moim domu. Raz na jakiś czas zatem stawiam przed sobą wyzwanie wypróbowania potrawy o polskiej proweniencji, której jednakowoż w moim domu rodzinnym, ani żadnym znanym mi domu sąsiedzkim nigdy nie serwowano. Był już wyborny kugiel i oberiba na gęsto, dziś zaś z uwagi na sezon grzybowy w ruch poszły gąski i powstała zupa z zielonek, która w niektórych książkach bywa nazywana także barszczem z gąsek. Gąski to grzyby urody niezwykłej, są bowiem jędrne i mają przepiękną intensywną barwę, która jak się okazuje przekłada się bezpośrednio na kolor zupy. Zupa jest uboguśna w składniki, wszak poza grzybami mamy tu zaledwie ziele angielskie, pieprz, cebulę i nieco śmietanki. Można by sądzić, ze smak będzie byle jaki, bo jak to - tak bez wywaru? Natomiast gąska jest grzybem na tyle charakternym,  że w zaledwie 20 minut  nasyca smakiem najzwyklejszą wodę.






przepis na podstawie książki 'Taniec z Garami' Piotra Galińskiego oraz 'Kuchni Regionalnej' Hanny Szymanderskiej


składniki:

0, 5 kg świeżych gąsek zielonych,
2 listki laurowe,
6 ziaren pieprzu, 
sześć ziaren ziela angielskiego,
2 łyżki masła, 
sól, pieprz,
łyżka mąki, 
1,5 l wody, 
cebula,
250 g ziemniaków, 
1/3 szklanki śmietany, 
natka pietruszki


Czynność wstępna związana z myciem grzybów jest zdecydowanie najbardziej wymagająca - gąski lubią piaszczyste podłoże, dzięki czemu dokładne oczyszczenie przestrzeni międzyblaszkowych jest dość kłopotliwe. Potem jest już z górki, pokrojone grzyby dusimy około 15 minut na maśle, po tym czasie zalewamy je wodą, dodajemy pokrojoną drobno cebulę, przyprawy i sól.
Taki wywar powinien dochodzić na wolnym ogniu kolejnych 20 minut. Na samym końcu zagęszczamy zupę zasmażką - przygotowaną z łyżki masła i mąki a następnie śmietanką. Dosypujemy drobno pokrojoną natkę pietruszki. Ziemniaki gotujemy oddzielnie i kroimy bezpośrednio przed podaniem, zalewając je następnie gorącą zupą. Druga, równie fajna metoda polega na przygotowaniu puree ziemniaczanego, którego zgrabny kopczyk usypujemy na środku talerza, a potem zalewamy go zupą.




Lada dzień grzyby znikną z targowisk, warto więc sięgnąć po gąski, póki czas. Zupa cieszy oko i zachwyca grzybową intensywnością. Polecam bez wahania :)




środa, 16 października 2013

camembert na grillowanym ananasie



Gdybym to ja obsadzona została w roli biblijnego Adama, pewnie do dziś stacjonowalibyśmy w Edenie. Stosunek do jabłek mam co najwyżej obojętny, zdarza mi się, owszem delektować świeżo wyciskanym z nich sokiem, tudzież takimi na ciepło z cynamonem, ale żeby tak z drzewa, na surowo - co to, to nie! Co innego gdyby Ewa skusić mnie chciała serem, gdyby wabiła mnie cudownie gęstym fondue, gdyby pod jabłonką odkroiła plasterek aromatycznego banona, albo góralskiej gołki, gdyby zechciała odłamać kawał kruchego pecorino lub parmiggiano, czy też przygotować cudowny twarożek z pomidorem i ogórkiem - wówczas bym uległa po wielokroć, a jako, że ser ma cięższą naturę to być może i kara byłaby dotkliwsza...




Wczoraj zgrzeszyłam na potęgę, bo nie dość, że zaserwowałam sobie smażony camembert, to na dodatek zwieńczyłam go podbijającą kaloryczność kruszonką z orzechów ziemnych, złudzenie lekkości dawał grillowany ananas, na którym spoczął gorący ser, leśna, słodka borówka i odrobina zieleniny. Oto grzech w wymiarze kompletnym.  Wszyscy znamy ten cudny, kojący widok, gdy gorące, płynne, serowe wnętrze po nadwątleniu panierowanej skorupki wylewa się kaskadą na talerz. Lubię ten moment. Potem jest mariaż słodyczy z wytrawnością, gra konsystencji, gdy chrupią orzechy i zarumieniona skórka, zaś środek płynie - ta symfonia doznań smakowych i estetycznych jest bezkonkurencyjna. To jasne, że nie możemy raczyć się taką przyjemnością zbyt często, wówczas bowiem kara mogłaby zostać wymierzona jeszcze na tym świecie i wiązałaby się z całkiem znaczącym przybytkiem powierzchni ciała mierzonego w pasie, ale raz na jakiś czas warto! Jesienią grzeszę z łatwością, a przyjemności z tego tytułu nie próbuję kryć.




przepis na grzech ciężki:

1 serek camembert - delikatny o niezbyt rozbudowanym bukiecie
plaster świeżego ananasa 
2 łyżki leśnej borówki ze słoika (preferowana wersja domowa na bazie borówki, cukru i gruszek, bezwzględnie bez żelu)
jajko (z numerkiem 0 lub 1)
bułka tarta
garstka orzeszków ziemnych niesolonych
olej rzepakowy
nieco zieleniny na dodatek



Ananasa kroimy na plastry o grubości 1 cm, następnie grillujemy na mocno rozgrzanej patelni grillowej. Gorący plaster wykładamy na talerz i przykrywamy solidną warstwą borówki. Camembert panierujemy dwukrotnie w jajku i bułce tartej. Wierzch sera nurzamy raz jeszcze w rozkłóconym jajku a następnie w delikatnie rozdrobionych orzechach. Tak przygotowany krążek smażymy w małym rondelku wypełnionym rozgrzanym olejem z obu stron (ok 2 minut z każdej strony). Po wydobyciu sera z patelenki pozostaje udekorować talerz zielonymi liśćmi i jeść póki środek głównego bohatera jest płynny i bezwstydnie pyszny.


Smacznego!

 ...nim spotkamy się w piekle, wszystkich zadeklarowanych grzeszników, zapraszam na chwilę do kulinarnego raju :)



środa, 9 października 2013

hiszpańskie klopsiki w sosie migdałowym - idealne na jesienne smutki



Nie umiem się cieszyć jesienią, choćby była nie wiem jak piękna, złota i polska, dlatego jesienny czas umilam sobie na sposoby wszelkie.
Świetnie sprawdza się w tych okolicznościach zakupiona przy okazji wakacyjnych wojaży butelka znakomitego czerwonego wina, białe przecież nie smakuje już tak samo dobrze jak latem, wino zakupione u źródła ma tę cudowną właściwość, że wraz z jego otwarciem otwieramy cały zapas ciepłych wspomnień i z miejsca robi się nam przyjemniej.
Terapeutyczne właściwości wykazuje czas spędzony na ugniataniu pierogowego ciasta, faszerowaniu gołąbków i zapełnianiu kolejnych słoików darami lata i wczesnej jesieni - czynność ostatnia daje ponadto bardzo miłe złudzenie, że zachowamy lato na dłużej.
Dobrą metodą na umilenie jesiennych chwil, jest także według mnie najobfitszy gar esencjonalnego barszczu, który poprawia samopoczucie i dodaje sił witalnych, praktykuję to rozwiązanie choćby teraz popijając gorącą zupę z największego kubka jaki mam w domu.
Znakomitym sposobem na ocieplenie jesiennego klimatu jest także wizyta w knajpce, w której bije południowe, gorące serce.

Jakiś czas temu Pan Maciej Nowak - znawca tematu - zarekomendował jedno z takich miejsc (klik), szczególnie zachwalając tamtejszą cudowną paellę de Marisco, za jego namową Casa Krike przeżyć musiała niemałe oblężenie - w miniony weekend wśród najeźdźców byliśmy także my.




Przyznam, że zupełnie nie skusiła mnie komplementowana paella, gdyż nie lubię tego dania, ale wizja hiszpańskiej uczty przy tapasach, świeżych rybach i owocach morza, jak najbardziej!!!! Oczy mi się zaśmiały, gdy zobaczyłam w karcie mój kochany manchego z galaretką z pigwy, potem zaśmiały mi się po raz kolejny gdy w ruch poszło wino - jakież pyszne było to Sauvignon Blanc!! Na wstępie, z zaskoczenia,  podano nam sporą porcję golonki w zawiesistym sosie, posypaną chrustem ze smażonych ziemniaków. Następnie senior Krike zaproponował nam mix tapasów: były krewetki smażone w czosnku, chorizo w winie, pulpeciki skąpane w migdałowym sosie, plastry kaszanki z wyborną konfiturą z papryczek a na koniec navajas - małże o sztabkowatym, wydłużonym kształcie - takie, których nie spotkałam do tej pory nigdzie. W ramach dania głównego moi współbiesiadnicy zamówili rozsławioną paellę de Marisco - a jakże!! Niektórzy muszą mylić paellę z risotto choć ich konsystencja jest dalece odmienna, jak zauważa pan Nowak, w niezwykle pouczającej recenzji, paella powinna od spodu delikatnie się przypalić. Jestem pełna podziwu dla seniora Krike, który z wielką troską podchodzi do zawartości każdej przygotowywanej porcji.  Gdy ogromna patelnia zagospodarowała znaczną część naszego stolika, gospodarz zaczął niecierpliwie kołować nad naszym stolikiem by wypatrzeć upragnione socarrat. Ta spodnia, przypalona warstewka paelli świadczy o jakości dania. W naszej opinii wyglądała wyśmienicie, senior miał niewielkie zastrzeżenia - perfekcjonista!
Napawałam oczy monumentalnym, pełnym darów morza daniem, ale dla siebie zamówiłam kalmary z alioli - do kalmarów mam bowiem niemałą słabość. Deser przypadł w udziale dzieciom - było to smażone mleko o mocno wyczuwalnym cytrynowym aromacie - jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, smażone mleko przypominało kotlecik - było panierowane i nie miało nic wspólnego z toffee, poza wszystkim było niezwykle smakowite. Na koniec Krike przygotował dla nas bardzo oryginalne drinki z wódką i sorbetem cytrynowym.
Tym co było niezaprzeczalnie  cudowne w tym miejscu była atmosfera, jaką kreował gospodarz. Krike to wulkan energii, którą ostrzegam - zaraża. Po chwili w jego towarzystwie ma się ochotę tańczyć, śpiewać i pozostać na całą wieczność w niepozornym lokaliku na Jelonkach - w innych miejscach być może byłaby to zasługa napitków, tutaj niewątpliwie za tym zjawiskiem stało gorące hiszpańskie serce Krike. Wizytę polecam, szczególnie na jesienno-zimowe chłody, bo jest w stanie rozgrzać najbardziej dotknięte przesileniem dusze i uradować podniebienia prawdziwie hiszpańską ucztą :)

W ramach zachęty, o ile niewystarczająco zachęciłam słowem, przedstawiam jedno z dań, które uwiodło moje kubki smakowe minionej niedzieli, nie wiem, czy Krike przygotowuje je w ten sam sposób, w wydaniu domowym smakowały w każdym razie całkiem podobnie.




składniki na klopsiki:

750 g mięsa ( pół na pół cielęce lub wołowe i wieprzowe)
1 bułka nasączona w mleku i odsączona
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
natka z pietruszki
jajko
gałka muszkatołowa
pieprz
sól
papryka słodka


Powyższe składniki mieszamy ze sobą i odstawiamy by składniki się 'przegryzły' przez godzinę. Następnie na oliwie smażymy malutkie klopsiki z każdej strony. Gdy wszystkie się równomiernie zrumienią na tej samej patelni przygotowujemy zalewę.


składniki na zalewę:

1 średniej wielkości marchewka
1 cebula
2 ząbki czosnku
łyżeczka mąki
bulion ok 1,5 szklanki
pół szklanki wina białego wytrawnego
sól

Startą na grubych oczkach marchew wrzucamy wraz z posiekaną drobno cebulką i czosnkiem na patelnię. Gdy uwolnią się aromaty zagęszczamy mąką, a następnie zalewamy bulionem i winem. Tak przygotowana zalewa powinna się delikatnie zredukować, po 10 minutach dodajemy utarte w moździerzu na proszek/pastę kolejne składniki:


składniki pasty:

solidna garść migdałowych płatków uprażonych na oliwie
ząbek czosnku
natka pietruszki
słodka papryka
kilka niteczek szafranu

Gdy zalewa jest kompletna wrzucamy do niej przygotowane wcześniej mięsne kuleczki i gotujemy 15 minut razem. Podajemy jako zakąskę w małej patelence.



Danie jest fantastyczne, cudownie pobrzmiewa w nim migdał. Dla tych, którzy nie będą mieli w najbliższym czasie okazji odwiedzić energicznego madrileńo, polecam skorzystać z tej receptury. Sprawdziłam i polecam, ja mam to szczęście, że Krike rezyduje całkiem niedaleko i wiem, że wrócę do niego jeszcze tej jesieni... ;)


sobota, 5 października 2013

bella focaccia z oliwkami i rozmarynem - banalna i cudownie pyszna


Jest jakaś magia w dzieleniu się chlebem. Nie jest to zwykłe częstowanie, znaczy dużo więcej. Gdy dzielimy się chlebem, który upiekliśmy samodzielnie wymiar tej wyjatkowości jest jeszcze większy. Piekłyśmy na kilkadziesiąt piekarników tym razem, zapach oliwkowego pieczywa musiał się wbić w atmosferę nad całą Europą - tyle nas było do pieczenia chleba!!!




Gdyby nie towarzyszyły mi rozmaite przygody przy okazji 'akcji chleb' - nie byłabym sobą, dlatego w ramach preludium zepsuł mi się mój hołubiony od miesięcy zakwas. Gdy wyjęłam go z lodówki, przez dwa dni dokarmiałam - tym co lubi i odstawiałam w przyjemnie ciepłe miejsce, trzeciego dnia zaś oniemiałam bowiem na powierzchni mojego zakwasu pojawiła się zagadkowa substancja o fałdowanej strukturze i paskudnym zapachu. Załamałam ręce, no bo ten chleb miał mi wyjść idealnie - wymiar sukcesu miałam już misternie zaprojektowany w głowie i zdawało się, że nic nie zaburzy tego planu... a jednak. 
Z zakwasem przyszło się pożegnać i w akcie lekkiej desperacji zastąpić go drożdżami. Nie chciałam zanadto zmieniać receptury, więc z niemałą obawą resztę pozostawiłam bez zmian, a potem czekałam co się wydarzy. Wydarzyła się focaccia - jedna z pyszniejszych, jakie jadłam w życiu, idealnie wyrośnięta w środku a na zewnątrz cudownie chrupiąca. 

Poniżej podaję przepis, którego bazą wyjściową był pszenny chleb oliwkowy wg. J.Hamelmana. Z wiadomych względów pominęłam zakwas, który jest podstawą oryginalnej receptury.


składniki:

20 g drożdży
360 g wody ciepłej
720 g mąki pszennej
2 łyżeczki soli
200 g toskańskich oliwek 
kilka gałązek rozmarynu

sól gruba morska do posypania


Połączyłam wszystkie składniki w misce i pozostawiłam na 2 godziny pod przykryciem. W tym czasie dwukrotnie odpowietrzałam ciasto - wyrabiając je delikatnie - wciąż w misce. Następnie w dłoniach uformowałam placek nieco grubszy od pizzy, wyłożyłam go na papier do pieczenia i kazałam odczekać pół godziny. Zanim włożyłam ciasto do pieca ponakłuwałam je palcem równomiernie, obficie polałam oliwą i posypałam solą morską. Ciasto piekło się 25 minut w piekarniku nagrzanym do 220 stopni.

Wraz ze mną, znakomite pieczywo popełniły:

Anna  ŻYCIE OD KUCHNI <http://ankawell.blogspot.com/


Dzięki Dziewczynki za wspólny czas przy chlebie, Wiśle dziękuję za wyszukanie tego znakomitego przepisu, który na stałe się wpisze w mój grafik kolacyjny, a Amber, za cudowne ogarnięcie tej całej naszej bandy :)

PS Przepraszam za mały poślizg w publikacji :)



środa, 18 września 2013

sałatka z grillowanymi grzybami i grzybobranie, którego nie było



Przygotowania trwały dwa wieczory. Chciałam uniknąć sytuacji w której porzucona przeze mnie na weekend rodzina poza uszczerbkiem emocjonalnym, powodowanym tęsknotą, doświadczyłaby także niedoborów natury kulinarnej. Powstała fasolka po bretońsku, chińskie danie z tofu i kurczakiem, jak również całkiem pokaźny gar zupy jarzynowej. Lodówka została zaopatrzona suto, a ja z delikatnym zaledwie wyrzutem sumienia opuściłam swoje gniazdo i wyfrunęłam w Bory me ukochane by zaznać grzybowych rozkoszy i choć nie lubię dłuższych dystansów, to wsiadłam do swej 'czerwonej strzały' aby w strugach deszczu oddalić się w kujawsko-pomorskie rejony. Cel podróży był jeden, oczyma duszy mojej widziałam nieskończenie duży kosz po brzegi wypełniony podgrzybkami i kozakami czerwonymi - oj jak dużo było grzybów w tym moim wyobrażeniu!!! Im cięższa była trasa i im deszcz zacinał intensywniej, tym większa była moja determinacja, tym większa pewność co do spełnienia moich grzybowych planów...




Na miejscu przywitał nas, wszak  nie jechałam w pojedynkę, cudnej urody kozak stojący tuż u wrót naszej drewnianej chałupiny - czy mógł być lepszy wstęp przed nieuniknionym wysypem jakiego miałyśmy doświadczyć lada chwila? Na pierwszy ogień poszła kurkowa górka i suchy prawdziwkowy las - szłyśmy wytężając wzrok i próbując nie zauważać niesprzyjających warunków atmosferycznych. Nad jeziorem wędkarze, rozbiwszy swe obozowiska rzucili w naszą stronę mimochodem - "grzyb się jeszcze nie sypnął, pada od trzech dni, trzeba jeszcze poczekać" - wysłuchałam tego całkowicie niepotrzebnego komentarza i z uwagą Sherlocka Holmesa kontynuowałam eksplorację poszycia. Skoro zarówno górka jak i suchy las postanowiły nie być dla nas łaskawe, udałyśmy się w stronę maślakowych sosenek - tam chwała Bogu odnotowałyśmy pewien sukces wydobywając z runa około dziesięciu miniaturowych i bardzo obślizgłych egzemplarzy. W dniu kolejnym miało być inaczej, bowiem celem naszej podróży było miejsce, które w rodzinnej mitologii funkcjonuje jako grzybiarski Eden - wśród gęstych nasadzeń młodej brzozy swego czasu znaleźć można było nieopisane cuda - tym razem nie było powodu by sądzić, że będzie inaczej, przecież padało, a temperatura dopisała. Niestety było bardzo inaczej, młodniak nie zaszczycił nas choćby jednym grzybem. Kolejnego dnia zaliczyłyśmy stanowisko kaniowe i nie zaliczyłyśmy ani jednej kani, całe szczęście jedną upolowałam z samochodu jadąc leśnym duktem dzień wczesniej. Tym sposobem odbyłam całkiem sympatyczne grzybobranie, w którym grzyby nie grały kluczowej roli, nie przywiozłam do domu grzybów co prawda, ale w ramach rekompensaty niezwykle smakowity przepis na leśną sałatkę, jaką serwuje się w Borach.




składniki dla jednej osoby:

bukiet zieloności - u mnie pół rzymskiej sałaty, garść rukoli, garść endywii, kilka listków szpinaku
pół pieczonej, obranej ze skórki papryki czerwonej
kilka łebków leśnych grzybów - u mnie koźlarze czerwone i podgrzybki brunatne
5 plastrów cukinii

+ w Borach sałatka serwowana jest dodatkowo z grillowanym serem wędzonym, który niewątpliwie dobrze współgra z resztą składników, dziś chciałam by było lżej, stąd wersja bezserowa 

składniki sosu: 

pół filiżanki jogurtu,
dwie łyżeczki śmietany 18%,
łyżka octu z białego wina,
łyżeczka cukru, 
sól, 
pieprz, 
duży ząbek czosnku

inspirację znalazłam tu

Sałatka jest cudowna gdyż w finezyjny sposób łączy smaki dojrzałego lata i wczesnej jesieni. Mamy tu mnóstwo zielonej świeżyzny, przy czym wybór liści jest zupełnie nieograniczony, tym co ją dopełnia i stanowi o efekcie końcowym są grillowane warzywa i grzyby oraz aromatyczny sos czosnkowy.
Na przełomie lata i jesieni niemal zawsze mam pod ręką upieczoną paprykę. Jest teraz wyjątkowo dorodna i nasza, nasza, nasza!!! Piekę ją ze skórką około pół godziny w temperaturze 200 stopni, gdy ostygnie usuwam skórkę i zajadam do wszystkiego co popadnie.

Kapelusze grzybków obgotowałam 10 minut, odcedziłam po czym przesmażyłam obustronnie na grillowanej patelni wraz z plastrami cukinii. Osoliłam wszystko delikatnie. Na półmisku ułożyłam kopczyk z zieleniny, który suto polałam czosnkowym sosem, następnie dopełniłam papryką, grillowanymi grzybami i cukinią.

Było pysznie, prawie jak w Borach!!!




Trapi mnie tylko pytanie, skąd ta wielość grzybów leśnych na warszawskich targowiskach...




środa, 11 września 2013

tam gdzie dzieci gotują...



Gdy byłam dzieckiem nie znosiłam mielonych kotletów, pulpetów i gołąbków - w obliczu mielonego mięsa byłam gotowa poprzysiąc dozgonny post, przejść na dietę wegańską, zadeklarować nieskończenie ogromny ból brzucha, lub gdy nadarzała się sposobność a stolik nie był monitorowany, posłużyć się rekawem by przekazać znienawidzoną porsję mięsiwa siedzącemu obok koledze. Metody na omijanie nielubianego smaku i konsystencji były opracowane do perfekcji. Nie pamiętam bym jakoś wyjątkowo nie lubiła szpinaku, choć wiadomo, że w latach 80 tych szczególnie dbano by był on niejadalny. Poza mieleńcem generalnie przepadałam  za wszystkim - tym wszystkim co było dostępne, a wszystko miało inny wymiar niż dzisiaj. Patrzę na dzisiejsze dzieciaki i widzę, że wachlarz smaków niejadalnych, mimo ogromnej dostępności produktów maści wszelkiej, jest coraz bardziej obszerny. Nie wierzę, że wynika to z wrodzonej niechęci czy nietolerancji, bo tak sprawę postrzegając możnaby spokojnie fundować dzieciom nutellę na śniadanie , obiad i kolację - niech je skoro to mu smakuje najbardziej...










Dziecko często traktowane jest jako półkonsument - nie tylko w knajpach, ale niestety również w domu, z góry zakłada się, że nie doceni smaku przez wielkie 's'. O pomstę do nieba woła fakt, że nawet w dobrych restauracjach menu dziecięce zamyka się w nuggetsach z kurczaka, frytkach do tego, pomidorówce, spaghetti z sosem bolońskim i utartym byle serem lub ewentualnie jakąś opcją na słodko. To rozwiązanie najbezpieczniejsze, zagwarantuje dorosłym względnie spokojną biesiadę, stanowi także gwarancję, że dziecko z lokalu głodne nie wyjdzie - no bo przecież frytki i smażone w tłuszczu głębokim kurczakowe skrawki są tym co tygrysy lubią najbardziej!




W minionym tygodniu, za sprawą pomysłu mojej córki smakoszki (szczególnej entuzjastki ajwaru, pomidorów, oliwek, ucieranego własnoręcznie pesto i pasztetu sojowego) odbyło się przyjęcie urodzinowe z gotowaniem w wydaniu dziecięcym na czele. Kuchnia Little Chef  przeniosła się właśnie do  siedziby zastępczej, gdyż lokal docelowy podlega remontowi. Mimo chwilowych przenosin wnętrze czasowe zaaranżowane jest z niezwykłym smakiem, znajdujemy się w obszernej jadalni z szerokim aneksem kuchennym. Mamy do czynienia z prawdziwą kuchnią, prawdziwymi sprzętami kuchennymi i prawdziwym, dobrym jedzeniem. Udawania nie ma. W menu pojawiły się potrawy kontrowersyjne takie jak bruscchetta z pomidorami i czosnkiem oraz z hummusem, ręcznie lepiony makaron z własnoręcznie przygotowanym pesto i lody waniliowe.
Niecierpliwie czekałam na dzień urodzin, by przekonać się jak to jest z tym dziecięcym apetytem i awersją do smaków. Pierwszą niespodzianką był widok mojego dzisięcioletniego syna, który z zaangażowaniem kroił znienawidzone przez siebie pomidory (jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi on naprawdę ich nie cierpi). Jeść-nie jadł efektów swej pracy, z przyjemnością i ze smakiem skupił się za to na hummusie. Wśród innych uczestników zabawy miseczka z suto doprawioną krajanką pomidorowo-czosnkową cieszyła się ogromnym powodzeniem. Podczas dwugodzinnej imprezy w wielgaśnym moździerzu utarte zostało aromatyczne pesto, które podano następnie z ręcznie ulepionym makaronem. Nie mam watpliwości, że to właśnie danie główne najwięcej frajdy wszystkim sprawiło. Zabawa z ciastem i kręcenie korbką fajowej maszynki szło nad podziw sprawnie, potem w cieście zatopione zostały listki pietruszki, dzięki czemu płat makaronu przypominał witraż. Makaron zaserwowany został z zielonym pesto i jedli go wszyscy, tylko bardziej zadeklarowane niejadki pozwoliły sobie nie dojeść porcji do końca. Ja wyłowiłam z synkowego talerza jedną kluskę - była idealna, twardawa wewnątrz i równomiernie oblepiona bazyliową otoczką.
Na koniec wjechał maminy tort z lodami. Moje dziecko było zachwycone, myslę, ze inni uczestnicy kucharzenia także długo nie zapomną tej imprezki.










Obawiałam się nieco, że przyjęcie urodzinowe któremu nie towarzyszy paczka czipsów i cola, może nie zostać docenione przez dzieciaki, jednak całe szczęście, dzieci smak prawdziwy i zdrowy docenić potrafią, trzeba je tylko do tego umiejętnie zachęcić. Akademia Little Chef  zrobiła to genialnie. Pozostaje liczyć na to, że także inne miejsca zaczną traktować małych klientów godnie, przygotowując cudownie smaczne, sezonowe, dziecięce menu. Tego sobie i wszystkim maluchom życzę, bo o zmysł smaku trzeba dbać, trzeba go rozwijac, by na stare lata nie stać się smakowo ograniczonym entuzjastą smażonych we fryturze kurzych skrzydełek. Amen.