poniedziałek, 28 września 2015

pasztet z cukinii - mój powszedni


Wpadam do domu, ledwie zdołam odwiesić płaszcz na wieszak, umyć ręce i  z miejsca wchodzę do kuchni - w gumiakach, na ich zdejmowanie czasu nie ma. Głodni w domu!! Głodni potwornie! Naprędce związuję włosy w niezgrabny kucyk - recepturką, bo na górę do łazienki w gumiakach nie wejdę. Otwieram lodówkę, lustruję zawartość i w dwie sekundy oceniam szanse na posiłek. W tym momencie zaczyna się moja codzienna 'mission impossible', walka z czasem, opatrzona stresem, co i rusz dobiegają mnie bowiem jęki osłabionych z głodu. Działam jednak niestrudzenie. Bezbłędnie lawiruję między naczyniami pozostałymi jeszcze ze śniadania, omijam dziecięce obuwie i plecaki  jak zwykle leżące na środku, całkiem sprawnie udaje mi się zlokalizować czysty garnek i patelnię! W tym samym momencie gotuję wodę na herbatę, przecieram blachę piekarnika, nawołuję do zabrania butów i plecaków, mieszam ciasto naleśnikowe, popełniam aromatyczny farsz i ser biały na wypadek gdyby farsz okazał się być zbyt aromatyczny. Jestem w kilku miejscach na raz, mąka też jest wszędzie - największe jej pokłady rozlokowane rzecz jasna na nogawkach moich spodni. Do kuchni co i rusz wpada wygłodniałe stworzenie i po raz setny w ciągu kwadransa otwiera lodówkę. Zachowuję spokój. Mieszam, smażę, wycieram, gotuję w gumiakach, gdy trafi mi się jakaś wolniejsza nanosekunda angażuję się w zadania domowe. Dzielę pod kreską między jednym plackiem a drugim, z trudem wyłapuję z tekstu "rórzę, gżech i sonsiada", przy sonsiedzie się zawieszam przypalając kompletnie dziesiątego naleśnika. Otwieram okna, przeganiam wszędobylskiego kota, faszeruję serem - z rodzynkami, bez rodzynek, stanowczo zbyt aromatycznym farszem, zawijam, podaję do stołu. Gdy małe wygłodniałe harpie zmieniają się w ukojone jedzonkiem aniołki, biorę głębszy wdech, zdejmuję kalosze, odwracam się, widzę jakie są efekty mojej działalności w kuchni i nie ma rady, biorę się do roboty…



Na przyjemności takie jak zaprezentowana w dzisiejszym "odcinku", miewam czas jedynie w weekendy, wówczas mogę przygotować dobra na kolejne dni. Ów pasztet z cukinii zabieram do pracy, daję córce na ciepłe pierwsze śniadanie - łatwo się podgrzewa w opiekaczu, jest fenomenalny! Przepis pochodzi z jednej z moich ulubionych książek - "Smak Miłości" Agnieszki Maciąg. Pasztet serwuję zwykle na ciepło z łychą kwaśnej śmietany, prażonymi pestkami słonecznika i pomidorem w asyście. Niepotrzebny mu chleb, jest sam w sobie sycący. Wspaniały!!! Dla mnie cukinia to królowa, tyle z niej dobrego wyczarować można, przez swą delikatną naturę, jakże jest uniwersalna. W tym roku konkurować z nią na moim stole mógł jedynie kalafior, ale o nim innym razem :) Teraz do rzeczy:

składniki:

2 średniej wielkości cukinie, starte na grubych oczkach - ja je mielę w malakserze, a potem przerzucam na sito, gdzie po osoleniu odciskam z płynu,
1 duża starta marchew,
2 spore drobno pokrojone cebule,
4 ząbki czosnku,
0,5 szklanki oleju z pestek winogron,
0,5 szklanki bułki tartej wymieszanej z odrobiną mleka,
pół łyżeczki kurkumy,
pół łyżeczki curry,
1 łyżka suszonej, sproszkowanej włoszczyzny, lub innego wzmacniacza smaku bez glutaminianu,
4 szczęśliwe jajka,
garść bazylii i koperku lub natki pietruszki,
sól, 
pieprz


Cebulkę i czosnek należy zeszklić na oliwie. Resztę bierzemy na surowo. Po rozdrobnieniu marchewki i cukinii, oraz po odsączeniu głównej bohaterki tego dania, wrzucam wszystko do jednej dużej michy i mieszam. Zioła siekam dość drobno by zgrabnie zintegrowały się z resztą smaków. Piekarnik nagrzewam do temperatury 200 stopni. Keksówkę - najlepiej o obłych brzegach, bo krańce pasztetu lubią się tam osadzać na dłużej, smaruję masłem i posypuję bułką tartą, wypełniam powstałą masą warzywno-ziołową. Wstawiam do piekarnika, piekę godzinę. Potem odstawiam keksówkę z pachnącą zawartością na stronę, gdzie poczeka kilka godzin. Najlepiej kroić pasztet po całkowitym wystudzeniu, ma wszak dość luźną konsystencję po upieczeniu. Koniecznie serwować z kwaśną śmietaną. 
Kto nie zna, niechaj spróbuje!

środa, 29 lipca 2015

fontina z pieca - daleko od kurortów



Plażowa smażalnia. Piach parzy stopy niemiłosiernie więc ci, którzy decydują się chodzić, czynią to wyłącznie przy brzegu. Można jednakowoż dostrzec pewnych śmiałków, którzy wytrzymują dłuższą chwilę w pozycji pionowej na piasku. Każdemu z nich rysuje się na brzuchu kształtny sześciopak - niewątpliwa przyczyna bohaterstwa. Pretekstem do tej sytuacji bywa piłka siatkowa, tudzież bumerang, które z dużą dozą prawdopodobieństwa, prędzej czy później trafią cię w łeb. Ci którzy dysponują sześciopakiem innego rodzaju zazdrośnie łypią chyłkiem zza swoich parawanów, zagryzając kolejny łyk płynącym batonikiem czekoladowym. W pierwszym rzędzie od morza małoletni budują zamczyska i fosy, co i rusz rozgrywają się tam dramaty gdyż fala z lubością podmywa mury budowli. Wrzask jest nie do opisania. Wokół brzuchy, pośladki i słomkowe kapelusze. Piach w zębach, piach na stopach, piach na lepkich od olejku plecach. Jest też pan, który sprzedaje Gorrrrącą kukkkurydzę!!!! i pani, która zachwala lody na patyku. Niektórzy kupują, może lubią jeść je z piachem…? Czytać się nie da, grozi to wszak nadmierną opalenizną, można by co prawda popatrzeć w morze, jednak z perspektywy wyznawcy parawaningu widok stanowią wspomniane brzuchy i pośladki rysujące się tuż przed pierwszą falą. Brzuchy poszukiwaczy polerowanych szkiełek, bursztynów, poławiaczy meduz albo romantyków wpatrujących się w morski bezkres bez końca, dzieci w nieprzemakalnych pamperakach, starszych państwa z rasowym pieskiem… Pozostaje więc grzebać w gorącym piachu i wydłubując zeń kolejne stonki czekać popołudniowego końca tej nadmorskiej mordęgi.
Osobiście cieszę się, że nie muszę w tym uczestniczyć. Tego lata nie będę członkiem dorocznej, letniej, nadbałtyckiej smażalni. Siedzę w przyjemnym cieniu  domowego tarasu i zachwycam się po raz kolejny latem na przedmieściach. Zachwycam się pełną gębą. Na dowód przedstawiam fotografie oraz mało skomplikowany, iście wakacyjny przepis.





Ziołowa fontina z pieca
 porcja dla 2-4 osób

fontina 250 g
garstka listków tymianku
garstka igiełek rozmarynu
2 ząbki czosnku
odrobina oliwy
szczypta soli


Ser kroimy w grubą kostkę, zioła siekamy drobno, czosnek kroimy w cienkie plasterki. Formę do zapiekania polewamy delikatnie oliwą z oliwek. Kostkę fontiny, zioła i czosnek wrzucamy do formy, dodajemy odrobinę soli. Potem już tylko pozostaje wstawić naczynie na 10-15 minut do nagrzanego do 200 stopni piekarnika. Gdy fontina topi się w piecu należy podgrzać w opiekaczu bagietkę, nalać sobie białe wino. Jeśli ser bulgocze jak gejzer i miejscami się rumieni, można go spokojnie wydobyć i zacząć rozkoszną biesiadę.

Zanurzanie chrupiącej bułeczki w ciągnącym się charakternym serze jest nie lada frajdą, frajdą w sam raz na wakacje z dala od kurortów. REWELACJA!





wtorek, 12 maja 2015

beurre blanc - elegancja Francja!


Puree ziemniaczane, phi! Łatwizna serwowana do każdego przeciętnego obiadu, tam jednak smakuje  jak danie samostanowiące, nie dodatek. Zanurzasz widelec w tej cudownej konsystencji, a potem  smakujesz całym sobą. Idealnie gładkie, pozbawione grudek, przyjemnie aromatyzowane pieczonym  czosnkiem. Ziemniaki - ot, taki banał. Obok nich wytrawny flan - nie przyszłoby ci do głowy, że z pospolitego selera. Mój Boże, jaki on jest pyszny!!! Główną atrakcję talerza, stanowi biała ryba podana na kopczyku z czarnej soczewicy, filet nurza się w beurre blanc, sos się nie rozwarstwia jest spójny, cudownie pobrzmiewa w nim wino. Jest tak przepyszny, że milkną rozmowy, ci którzy nie doświadczają takiego jedzenia na co dzień, chcą w pełni oddać się chwili smakowania. W kieliszku musują bąbelki, wokół cudowna melodia francuskiego popołudnia.
Drodzy Państwo, witamy w Szampanii, à ta santé!




Założywszy słomkowy kapelusz próbowałam zgrabnie wtopić się we francuskie tło, co oczywiście udać się nie mogło, albowiem:
- wypiłam nieprzyzwoitą ilość szlachetnego wina i poruszałam się krokiem najogólniej rzecz ujmując fantazyjnym (Ministerstwo Śmiesznych Kroków z pewnością mogłoby mnie obsadzić na jednym ze stołków), 
- w milczeniu zjadłam kilka niezapomnianych posiłków (Francuzi nigdy nie jedzą w milczeniu), 
- pstryknęłam fotkę sławetnemu Dom Perignon, a następnie milionie innych miejsc, aparat, jak słomkowy kapelusik, był nieodzownym elementem mojej urlopowej stylizacji
- upaprałam sobie płaszczyk pyłkiem kwitnącego rzepaku, a białe buty grząskim podłożem szampańskich winnic (potem wyklinałam jedno i drugie w gwarze dalekiej od lokalnej), 
- wzruszyłam się oglądając dostojną katedrę w Reims, podczas gdy lokalsi zupełnie obojętnie sączyli kawkę u jej stóp

Uwielbiam być turystą we Francji. Jako że od kilku dni obsesyjnie przygotowuję wciąż beurre blanc, mogę ogłosić, że zaczęło mi wychodzić modelowo, dziś podaję więc na nie sposób. Z rybą jest najlepsze, ale znakomite także ze szparagami i innymi warzywami. Voila!




składniki:

dwie szalotki,
pół szklanki wina białego,
kostka schłodzonego pokrojonego na kawałki masła, 
kilka kropli soku z cytryny, 
sól,
ewentualnie biały pieprz,

Szalotki drobno kroję i delikatnie podsmażam na odrobinie masła, następnie zalewam je winem i czekam aż zredukuje się o połowę, po tym czasie można, co sugeruję, zblendować lub przetrzeć przez sito winną cebulkę, potem zmiksowaną znów należy podgrzać. Ciepłą bazę zdejmuję z ognia i dodaję nieduży kawałek masła. Zaczynam intensywne ubijanie rózgą, dodaję kolejne kosteczki schłodzonego tłuszczu, nieustannie mieszając powstający sos, z czasem nabiera on koloru kości słoniowej i cudnej kremowej konsystencji. Pod sam koniec dodaję odrobinę soku z cytryny wciąż ubijając i sól, we Francji częstym dodatkiem jest też biały pieprz, ale ja go nie lubię więc nie dodaję. Julie Child poleca by w beurre blanc znalazł się także ocet z białego wina, mi jednak bardziej odpowiada wersja wyłącznie na winie, jest subtelniejsza ( robiłam już sos według kilku receptur).

Na moim obrazku uchwyciłam przypadek z udziałem musu szparagowego, ale nie był szałowy, więc nie ma o czym mówić. 


niedziela, 29 marca 2015

torcik czekoladowy z wiśniami (zawiera gluten, tłuszcz i najgorsze alergeny)



Aktualnie w dobrym tonie jest nie jeść glutenu - cichego zabójcy, który niepostrzeżenie trawi nasze organy wewnętrzne, wystrzeganie się nabiału jest również mile widziane, laktoza = zło wcielone. Mięso też, aby być na czasie, należałoby ominąć, ewentualnie możnaby zrobić ukłon w stronę piersi z indyka, ponieważ dietetycy krzyczą, że to najchudsze, tym samym najzdrowsze mięso. Wielce pożądane jest posiadanie zaprzyjaźnionych sklepów w których każdy dostępny produkt opatrzony jest certyfikatem super ekologicznej, wolnej od chemii żywności. W takim sklepie kupimy przecież olej lniany, którym płukać będziemy usta z rana na poprawę ogólnej kondycji psychofizycznej, dostaniemy tu również fantastyczną wędlinę sojową o smaku salami, która nie zawiera białka zwierzęcego, a to nas cieszy. Chcąc być na czasie należy raz na jakiś czas zamówić sobie dietę cud z dostawą do domu, wówczas zbilansowany posiłek wyląduje na naszym stole bez cienia naszego wysiłku. Dieta cud będzie rzecz jasna wolna od glutenu, nabiału i czerwonego mięsa. Kawę zbożową suto podlejemy z rana mlekiem migdałowym, na śniadanie kupimy sobie paczkowany chleb z gwarancją bezpieczeństwa "gluten free" a do niego zjemy miks sałat z folijki, no bo wiadomo, że warzywa zielone więcej witamin zawierają niż te pieczone, gotowane, smażone. Biały cukier na stałe zastąpimy stewią, czarne jak smoła, wypłukujące magnez espresso zamienimy na rumianek, względnie na pokrzywę, a watowaty chlebuś posmarujemy  margarynką obniżającą zły cholesterol. Będziemy się czuli wspaniale, nasze trzewia wreszcie będą wolne od złogów, cały organizm wypłukany z toksyn, cera stanie się promienna, nie do poznania! Stracimy w niedługim czasie 30% masy ciała. Wszyscy wokół będą zachwyceni naszą konsekwencją i przemianą na lepsze.
Wchodzicie w to? Ja nie, dziękuję, mimo wszystko. Trudno się mówi, nie będę trendy… zjem kosmicznie niezdrowy, słodki, mocno czekoladowy torcik, a potem nie będę się wcale bić w piersi. Przyjemności też są przecież ważne w życiu.

* Posłowie.
Żeby nie było. Ludziom, którzy cierpią na nietolerancję bądź dotkliwą odmianę alergii współczuję straszliwie i trzymam za nich kciuki by mimo rygorów dietetycznych ich życie miało smak. Nie umiem natomiast zrozumieć jak można nie będąc alergikiem, wybierać paczkowany, nafaszerowany chemią chleb bezglutenowy w miejsce razowca i odczytywać to jako wybór dla zdrowia (oczywiście niektórzy pieką sami fajne bezglutenowe pieczywo, ale nie jest to normą). Nie umiem zrozumieć jak można zajadać się wędliną sojową lub dietetyczną piersią z kurczaka dzień w dzień skoro można raz w tygodniu przygotować sobie gęś albo jagnię, o rezygnacji z masła na rzecz utwardzonych tłuszczów roślinnych nie potrafię nawet myśleć, bo z miejsca musiałabym zalać się łzami.


Tym, którym gluten, czekolada i jajka niestraszne polecam mój urodzinowy torcik - pyszny! Na spodzie brownie z czekoladowym musem i wiśniami. Poezja! Nie da się go zjeść dużo, więc nie grozi  nam chyba gwałtowny skok glukozy.




składniki na torcik o średnicy 24 cm:

spód brownie:

0,5 kostki masła (prawdziwego, nie można zastąpić margaryną)
dwa jajka ( kurze, jak najbardziej szczęśliwe jajka)
0,5 szklanki cukru białego ( najbielszego pod słońcem)
0,5 szklanki białej mąki (najbielszej pod słońcem)
gorzka czekolada 100g


mus:

0,5 kostki masła
gorzka czekolada 100 g
3 jajka
2 kopiaste łyżeczki kakao, 
100 g cukru,
2 łyżeczki żelatyny rozpuszczone w 1/4 szklanki wody

garść wiśni mrożonych (resztę spożytkujcie na kompot)


do ozdoby:
bratki od znajomego hodowcy, aby bezpiecznie można je było zjeść


Zabawę z ciastem zaczynamy od upieczenia spodu. Stratujemy od rozpuszczenia czekolady z masłem - ja robię to na najmniejszym palniku, nie w kąpieli wodnej. Gdy masa ostygnie dorzucam cukier jajka i mąkę. Cisto na brownie wlewam do foremki wysmarowanej masłem i wstawiam do piekarnika  rozgrzanego do 180 stopni na 25-30 minut.
Dalszym krokiem jest przygotowanie musu czekoladowego, warto zacząć od rozpuszczenia i dokładnego wymieszania żelatyny. Podobnie jak w przypadku spodu rozpuścić należy czekoladę i masło, a później ostudzić tę obłędnie pachnącą masę. Następnie oddzielamy żółtka od białek. Białka ubijamy na sztywną pianę z cukrem, żółtka mieszamy z kakao. Potem stopniowo łączymy wszystko razem, dodając pianę na samym końcu i delikatnie mieszając dużą łychą.
Rozmrożone wiśnie układamy na ostudzonym spodzie brownie i zalewamy musem czekoladowym. Wstawiamy na noc do lodówki aby od rana móc cieszyć się tym czekoladowym cudem od rana.
Przed podaniem z okazji wiosny ozdobiłam mój egzemplarz bratkami z Rysin.
Jest cudnie!


wtorek, 24 marca 2015

spaghetti z pulpecikami - szałowe bo szałwiowe, z winem na dodatek!






Ja, mała w gęstym, starym sadzie, wokół niemal wszystko zielone - dom, soczysta poprzetykana tu i ówdzie mniszkami wysoka trawa, kształtne liście owocowych drzewek tworzące gęstą girlandę niewiele ponad moją głową, drewniany domek pomalowany jest także na zielono. W oddali kontrastuje z otoczeniem jedynie biała sukienka innej dziewczynki, która wspina się wysoko na palcach by dosięgnąć najdorodniejszej czereśniowej parki. Chodzimy po soczystej trawie na bosaka. Zrywamy najczerwieńsze okazy, zawieszamy je sobie na uszach, a potem porównujemy czyje kolczyki są ładniejsze. 
Najprostsza chwila szczęścia utrwalona i zachowana na później.

Wspomnienie to przyszło do mnie nagle i od kilku tygodni nie daje o sobie zapomnieć, za sprawą narady rodzinnej udało się ustalić tożsamość sadu oraz jego właścicieli, wiadomo także, że wszystkie pękate od czerwieni czereśnie były pełne lokatorów i że pestkami pluło się dalej niż sięga wzrok. Nieznana jest natomiast przyczyna dla której sad wrócił do mnie akurat teraz, może jest to element mojej ulubionej koloroterapii? Pewnie tak, wiosna dopiero się budzi do życia, a u mnie zielono już od jakiegoś czasu, w soczystych wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa. Czuję się świetnie, marzec to mój czas! Na dowód przedstawiam jedno z moich dokonań, a jest ich sporo ostatnio, uwierzcie, choć niestety nie wszystkie mają szansę być utrwalone. Dla tych, których martwi moja rzadsza aktywność w naszej blogosferze - pocieszam, mój blog nie umiera, zapału nie brakuje, tylko czasu na utrwalanie i pozbieranie myśli trochę mniej. Niniejszy makaron to klasyk gatunku, u mnie musi być mocno szałwiowy i podlany czerwonym winem, dzieci za nim przepadają, dorośli również. Wspaniałe danie na rodzinny obiad.





składniki na obiad dla czterech osób na dwa dni, tj 8 solidnych porcji:

0,5 kg mielonego mięsa wołowego,
0,5 kg mielonego mięsa wieprzowego,
4 ząbki czosnku przeciśnięte przez praskę,
kilka dorodnych listków szałwii 
garść świeżej bazylii, 
sól

dwie puszki pomidorów krojonych (znakomicie sprawdzi się także dobrej jakości passata),
dwie duże cebule,
4 gałązki selera naciowego, 
1 duża marchew,
3 ząbki czosnku pokrojone w talarki,
pół butelki czerwonego wytrawnego wina,
sól, 
pieprz, 
łyżka cukru,
świeża szałwia i bazylia

+ do podania
spaghetti i parmezan


Mięso wyrabiamy wraz z przyprawami w sporej misce, niechaj nam się wszystkie mięsa ładnie wymieszają z ziołami i solą. Następnie formujemy malutkie pulpety, które obsmażyć należy ze wszystkich stron na niewielkiej ilości oleju. Gotowe kulki wkładamy do żeliwnego garnka, zalewamy winem pozostawiając bez przykrycia by alkohol odparował. Na patelni w tym czasie podsmażamy drobno pokrojoną cebulę, seler naciowy, marchew startą na grubej tarce i czosnek, gdy zmiękną dorzucamy je do wina, odbezpieczamy dwie puszki z pomidorami, zawartość także umieszczamy w żeliwnym garnku. Mieszamy, solimy, pieprzymy i przykrywamy pokrywką. Po 30-40 minutach jest czas by dosypać świeże zioła - drobno posiekaną szałwię i bazylię.
Szałwia w połączeniu z winem potrafi zdziałać cuda, dzięki niej to proste danie zyskuje finezję i zaciekawia wielością aromatów. Polecam :)



środa, 25 lutego 2015

wołowina po burgundzku





Siwiuteńka, z włosami upiętymi w kształtny koczek, lekko zgarbiona, ubrana w milutki sweter, spódnicę za kolano i przyciasne, karmelowe podkolanówki, w oprawkach pamiętających początki minionego wieku, z laską lub bez, zawsze za to w moherowym berecie. Podobna do tej z ilustracji w Czerwonym Kapturku. Pod puchową pierzyną otoczona nieskończoną ilością krzyżówek i gazet z programem, albo w kuchni, nad parującym garem gołąbków tuląca do swej obfitej piersi ukochane wnuki. Karmiąca gołębie w parku, z upodobaniem upychająca naftalinowe kulki między kolejnymi warstwami wykrochmalonych obrusów… archetypowa babunia - taką nigdy nie będę, niestety. Żadne z moich wnucząt nie będzie zasypiać w sztywnej od krochmalu pościeli, ani nie pozna zapachu naftalinowych pastylek, nie wtuli się ani razu w moherowy sweter, nie poczuje jak smakuje jajecznica jedzona srebrną, wiekową łyżeczką, nie wypije herbaty ze szklanki z koszyczkiem. Nie będzie koszyczka, nie będzie koczka, nie będzie pewnie też siwizny, babcia pójdzie z duchem czasu, będzie przedsiębiorcza i bardziej skupiona na sobie, zamieni moher na modne ciuchy dla pań dojrzałych, wsmaruje w twarz serum przeciwzmarszczkowe, wieczorem wyjdzie na spacer z kijkami, być może nawet osiedlowe gołębie będą musiały się usamodzielnić. Babcia nie będzie wyglądać jak babcia mojego dzieciństwa. Wielu rzeczy nie będzie, będzie za to obiad z deserem - spuścizna po archetypowych babuniach, ten wspaniały punkt zaczepienia, który mimo upływu czasu, mimo zmian smakował będzie wybornie - tak jak tylko u babci smakować może.

Dziś na obiad wołowina po burgundzku, kiedyś nakarmię nią wnuki, to pewne!


składniki:

1 kg udźca albo ligawy wołowej,
6 wąskich marchewek,
3 ząbki czosnku,
8 szalotek,
8 pieczarek pokrojonych na ćwiartki, lub więcej drobnych łebków, których kroić nie trzeba
flasza czerwonego wytrawnego wina ( nadmieniam, że do brytfanny wlewamy pół litra, resztę zaś w siebie, gotując…  )
puszka pomidorów bez skórki,
bulion wołowy,
pieprz świeżo mielony,
tymianek świeży i suszony - nie żałować!
2 łyżki masła,
2 łyżki mąki,




Całą procedurę rozpoczynamy od pokrojenia mięsa w centymetrową kostkę, gdy już to uczynimy, należy niezwłocznie przerzucić je na patelnię z rozgrzanym olejem. Zrumienione mięso przerzucamy do brytfanki - przy czym żeliwna będzie tu najlepszym rozwiązaniem. Marcheweczki obieramy i kroimy w kształtne talarki, dorzucamy do mięsa, zalewamy winem i bulionem - tak by przykrył wszystkie składniki. Doprawiamy pieprzem, solą i dwoma rodzajami tymianku, wrzucamy ząbki czosnku. Brytfankę przykryć trzeba pokrywką i wstawić do piekarnika nagrzanego do 160 stopni. Po 2,5 - 3 godzinach oddzielamy płyn od reszty i zagęszczamy zasmażką, w tym momencie dodajemy także pomidory (o tej porze roku zdecydowanie winny być to pomidory z puszki). Zagęszczony sos o pięknej, ceglastej barwie wlewamy z powrotem do brytfanki, dodajemy podduszone szalotki i pieczarki, a potem pieczemy całość jeszcze jakąś godzinę.

Jeść tę potrawę można i z chlebem i z kartoflami i, jak my dzisiaj, z kopytkami. Wołowina tak przygotowana malowniczo rozlewa się na powierzchni talerza, sos należy bezwzględnie zjeść do ostatniej kropelki i choć podczas tych czynności nie będziemy zachowywać się jak państwo z wyższych sfer (zlizując resztki, przechylając talerz by strużka sosu spłynęła wprost do naszej paszczy, wycierając za pomocą palca wskazującego ostatnie kropelki sosu z talerza współtowarzysza, odrywając kolejną porcję bagietki, by talerz wytrzeć do czysta itp). Nie mogę opędzić się od wspomnień z urokliwej Prowansji, gdzie w oberży Lilas, boeuf bourguignon to jedna ze specjalności, talerz wycierało się, a jakże, pajdą chleba i było to jak najbardziej w dobrym tonie.



środa, 4 lutego 2015

krem ziemniaczany z prawdziwkami - to mnie grzeje!


Samochód toczy się z zawrotną prędkością 10 km/h, toczy się i buja we wszystkie świata strony, najintensywniejszy jest ruch góra-dół, gliniaste podłoże z każdym bujnięciem wymalowuje rudawe ornamenty na szybach i żółtej karoserii. Droga jest dziurawa, z każdym nowo przebytym centymetrem czeka na nas przygoda, nigdy nie wiadomo na ile głęboka jest kałuża, której nijak ominąć się nie da. Bujanie więc nie jest jednostajne, czasem przechodzi w intensywne szarpnięcia. Kawka wylewa się z termo-kubka - nic to jednak, bo doświadczony kierowca ma na tę okoliczność przyszykowany stos arcychłonnych ręczników papierowych. Na wysokości starego dębu szarpnięcie wbija głowę w sufit. Próbując ominąć wyrwę z prawej strony wpadamy oponą w dziurę z lewej, na środku natomiast, przyjezdni z pewnością tego nie wiedzą, kałuża jest najbardziej głęboka, trzeba więc tak manewrować by do niej nie wjechać. Kłopot jest wtedy, gdy na trasie pojawi się inny uczestnik ruchu, zmotoryzowany, lub nie daj Bóg, pieszy, wówczas należy zwolnić do 5 km/h  ryzykując, że auto może ugrzęznąć tu na wieki. W tych uroczych okolicznościach przyrody nie trudno sobie wyobrazić jak auto topi się w glinie. Wyobraźnia podsuwa najczarniejsze obrazy - chcemy jak najszybciej się stąd wydostać. Wycieraczki nie nadążają ze zmywaniem błotnistej substancji z tylnej szyby ale jest światełko w tunelu - widać już zakręt, a za nim przecież czeka nas błogosławiony asfalt! 

Nie jest to bynajmniej opis trasy wiodącej przez środek kolumbijskiej dżungli, to droga miejska, nie mieszkają tu kapibary, małpy, agamy błotne jest za to sporo mieszkańców z gatunku homo sapiens, którzy o tej porze roku dzień w dzień przechodzą przez to samo. 
To także element mojej codzienności. 
W moją codzienność zimą, poza błotem, wpisana jest także zupa. Tym razem serwuję rewelacyjny krem ziemniaczany (przywiozłam go sobie z Austrii, gdzie na stoku rozgrzewał pierwszorzędnie). Zupa ziemniaczana brzmi banalnie, jednak ta podkręcona jest prawdziwkami, więc jest intensywnie grzybowa, bardzo aromatyczna.




składniki:

6 dużych ziemniaków (około 1 kg)
łyżka oleju rzepakowego,
250 -300 g pieczarek, 
4 l wywaru warzywnego, 
4 ząbki czosnku,
dwie łyżki masła,
200 g grzybów - u mnie mrożone borowiki, 
pęczek natki pietruszki, 
kilka gałązek tymianku,
pieprz, 
sól, 
bita śmietana 36% lub małe opakowanie serka mascarpone
do podania podsmażone na maśle grzanki z białego pieczywa

Zakładając że mamy już bulion warzywny, zabawę zaczynamy od obrania i podsmażenia pieczarek - nie jestem zwolenniczką ich mycia, bo absorbują wodę, wolę obierać. Smażymy na niewielkiej ilości oleju aż delikatnie się 'zbursztynią'. Ziemniaki obieramy i drobno kroimy, wrzucamy razem z pieczarkami do jednego garnka i zalewamy bulionem. Gdy kartofle będą miękkie, ręcznym blenderem miksujemy wszystko na jednolity krem, doprawiamy go natką, drobno posiekanym tymiankiem i zgniecionym czosnkiem. Główny punkt programu czyli prawdziwki smażymy na maśle - warto pozostawić je w dość dużych kawałkach. Gdy dorzucimy zrumienione prawdziwki do kremu, doprawmy zupę solą i pieprzem, ewentualnie mascarpone, o ile zrezygnujemy ze śmietany.

Zupa potrzebuje czasu by prawdziwek doaromatyzował całość, dlatego zostawmy ją w spokoju na co najmniej 2 godziny. Po tym czasie możemy przygotować grzanki z białego pieczywa, ubić śmietanę, ewentualnie pokroić dodatkową porcję natki.

Coś pysznego i wspaniale rozgrzewa w chłodne dni!


niedziela, 11 stycznia 2015

Lazania ze szpinakiem, gorgonzolą i orzeszkami piniowymi


Orkan Feliks stuka do drzwi i z uporem maniaka wyważyć chce szyby w oknach, pamiętam gdy w zeszłym roku po Polsce pałętał się imć Ksawery i szkód narobił co niemiara. Marudyzm nie ima się mnie ostatnio, ale wiatru nie znoszę nawet wówczas gdy tryskam optymizmem. Nie cieszy mnie bałtycka bryza nawiewająca do oczu nieskończone ilości mikro-ziarenek, nie cieszy kochany przez windsurferów wiatr w Zatoce Puckiej, nie korcą wyjazdy na wyspy omiatane solidnym wichrem przez rok cały, halny mnie nie cieszy, a już wietrzysko w pakiecie z marznącą mżawką jest kwintesencją całego pogodowego zła. 
Co począć? 
Boję się wychylić nos poza bezpieczne domowe ramy, gotuję a przy tym niebezpiecznie wybiegam myślami w przód. Widzę siebie rozpartą przy stole ogrodowym, z nogami bezwstydnie opartymi o blat. Wiosenne słońce rzuca światło zza mojej ulubionej brzozy tworząc impresjonistyczny rysunek na trawniku, siedzę, suszę paznokcie, słucham poćwierkiwania wróbli, piję kawkę, albo kręcę kieliszkiem - w zależności od nastroju, czasem przejedzie samochód, czasem przejdzie ktoś z sąsiedztwa, a ja siedzę, milczę i jest mi dobrze. Otula mnie ciepły, wiosenny zefirek i zapach zieleni. 

Zdecydowanie za wcześnie na takie marzenia, ale jestem bezradna wobec tego, co widzę za szybą.   Sądzę zresztą, biorąc pod uwagę okoliczności, że nie jestem osamotniona w tej tęsknocie. :) Wspomagam się wizją kolejnego sezonu i serwuję lazanię pachnącą Italią.
Na śnieg się nie obrażę, w końcu to jego czas, ale wiatr niech idzie precz skąd przyszedł!




składniki dla 4 osób:

8 płatów lazanii,
paczka mrożonego szpinaku w liściach,
opakowanie gorgonzoli,
1 duża cebula, 
4 ząbki czosnku, 
sól

beszamel:
0,5 l mleka
50 g masła,
50 g mąki,
gałka muszkatołowa, 
sól,
parmezan utarty na wierzch,
garść orzechów pinii

Lazania to danie banalne, powstaje raz dwa i można ją faszerować na milion sposobów. Niespecjalnie przepadam za klasyczną mięsno-pomidorową wersją, wolę warzywne z serowymi dodatkami. Nie trzeba płatów makaronu obgotowywać, wszak zmiękną pod wpływem beszamelu i sosu, jednak, ja lubię je zanurzyć we wrzątku na 2 minuty by stały się plastyczne. Dzięki temu gotowa lazania w przekroju wygląda ciekawiej, jest mniej regularna.

Zaczynamy od sosu szpinakowo-serowego. Drobno posiekaną cebulę delikatnie dusimy, gdy jest miękka dorzucamy czosnek w plasterkach a następnie szpinak. Przykrywamy pokrywką na 10 minut. Po tym czasie jeśli na patelni pozostał płyn, warto go odparować. W końcowej fazie dodajemy rozdrobnioną w palcach gorgonzolę i nieco soli. Beszamel przygotowujemy na drugiej patelni. Połowa sukcesu to zasmażka z masła i mąki, potem stopniowo należy ją mieszać za pomocą trzepaczki z mlekiem. Gdy sos będzie jednolity - konsystencję powinien mieć nieco bardziej gęstą niż ciasto naleśnikowe - dodajemy sporo gałki i soli. Dno naczynia żaroodpornego smarujemy warstewką masła, wykładamy pierwsze dwa lekko obgotowane płaty ciasta, na nie kolejno szpinak i beszamel. Nie trzeba się silić by szpinak ułożony był równo, szpinakowe góry i doliny fajnie zadziałają na stronę wizualną dania. Ostatni płat makaronu przykryjemy tylko beszamelem, na wierzch pójdzie już tylko tarty parmezan i orzeszki piniowe. Tak przygotowaną lazanię pieczemy 25-30 minut w 180 stopniach. 




Mimo całego mojego uwielbienia dla dań miejscowych jestem zdania, że gotowanie śródziemnomorskich specjałów zimą wpływa korzystnie na psychikę, dlatego aplikuję sobie tę przyjemność gdy tylko najdzie mnie ochota. 





poniedziałek, 5 stycznia 2015

kalafiorowe risotto i miłość w słoiku


Gdyby Stwórca poskąpił mi miłości do garów, gdybym nie była stąd, a chciałabym w Warszawie osiąść na dłużej, z pewnością byłabym słoikiem. Z lubością napełniałabym szklane i plastykowe pojemniki pysznościami przygotowanymi przez mamę, ciocię i babcię, a potem odgrzewając dobra z rodzinnych stron czułabym się kochana w nieznanym mieście. W największym słoju byłoby leczo albo gołąbki do odgrzania, w mniejszych pojemnikach pyszniłaby się sałatka jarzynowa, w ogromnym plastykowym pudełku z przegródką upakowane by były kopytka i sos mięsno-grzybowy, w półtoralitrowych zapasteryzowanych słoikach kusiłaby krwistą czerwienią najlepsza pomidorówka na świecie. Miałabym też zapas maminych przetworów zarezerwowanych na okoliczności śniadaniowe. W słoiku kryje się nie tylko strawa, ale przede wszystkim miłość, czułość i troska. Dla dzieci, które postanowiły wyfrunąć z gniazda daleko, mamy przyprawiają dania nieprawdopodobną porcją miłości. Obiad ze słoika musi smakować nieziemsko i niezaprzeczalnie służy zdrowiu. Umiem to sobie wyobrazić, bo dawniej, gdy niedomagałam, albo miałam dużo nauki, Babcia przynosiła mi obiady do odgrzania. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach powinien domową kuchnię cenić bardziej niż miejski, tani fastfood, a ten, który musi odnaleźć się w nowym miejscu intuicyjnie wspiera się dawką miłości ze słoika.  
W kontekście minionych świątecznych chwil i lekkiego kuchennego wypalenia, którego doświadczam życzyłabym sobie kilku słoiczków od serca.



Jeżeli jesteś słoikiem doświadczasz przywileju, którego miejscowi zaznają z rzadka, lub wcale. Niejeden patrząc tęskno na zawartość Twojej wałówki będzie wyklinał marnotę słoikowej egzystencji. Wszystko z zazdrości. Jeżeli właśnie dostrzegłeś dno zapełnionych przed kilkoma dniami pojemników  - zrób sobie risotto, będzie miłą odmianą po swojskiej, polskiej kuchni w której specjalizuje się mama.
Jeśli nie jesteś słoikiem - musisz gotować sam, nie ma wyjścia. Ugotuj sobie z tej okazji risotto i kategorycznie nie dawaj go nikomu na wynos, danie to ma rację bytu wyłącznie jedzone natychmiast.

Wpis powstawał inspirowany książką, jedną z wielu, które łyknęłam na przełomie starego i nowego roku "Zachłanni" Magdaleny Żelazowskiej to bardzo wciągająca powieść o pokoleniu słoików właśnie. Przepis natomiast podpatrzyłam u Jamiego (Włoska wyprawa Jamiego) i dostroiłam do własnych potrzeb.


składniki dla 6-8 osób (w zależności od pojemności):

jeden nieduży kalafior - ja dałam pół białego pół Romanesco
1 litr bulionu warzywnego lub z kurczaka, w sytuacjach awaryjnych nada się też woda - sprawdziłam
1/4 kostki masła,
2 ząbki czosnku, 
1 duża cebula, 
kilka łodyg selera naciowego, 
0,5 l białego wina wytrawnego (ja zawsze mam na stanie kilka win z niższej półki, ale wciąż pijalnych, specjalnie po to by doprawiać nimi sosy i risotto)
400 g ryżu Arborio
120 g parmezanu,
rozgniecione w moździerzu suszone papryczki, każdy musi sypnąć tyle ile zdoła znieść

Przy risotto trzeba być. Nie można go stracić z oczu, należy czule mieszać, doprawiać, polewać, gdy tego wymaga. Jeżeli zatem dysponujesz dwoma kwadransami i głeboką patelnią. Zaczynamy!
Rzecz rozpoczynamy przygotowując bazę pod risotto bianco na którą składa się seler naciowy, cebula i czosnek, jednak w tym przypadku czynność tę poprzedzimy podsmażeniem na łyżce masła drobno posiekanych kalafiorowych różyczek. Gdy aromaty się uwolnią, a kalafior z lekka zarumieni możemy, wrzucić wspomniane składniki bazy. Wszystko razem pozostawimy na małym ogniu na 15 minut. Po tym czasie dodajemy resztę masła i wsypujemy ryż. Gdy po chwili stanie się szklisty należy zalać go winem i mieszać by każde ziarnko zaabsorbowało odpowiednią ilość płynu, do pełnego wchłonięcia, potem czynimy to samo z bulionem, który podlewamy chochlą pozwalając na stopniowe wchłanianie go przez ryż. Przy okazji możemy delikatnie uciskać kalafiora by smaki się połączyły. Po około kwadransie ryż powinien mieć właściwą konsystencję, wówczas doprawiamy całość solą i ostrą papryczką, zdejmujemy z ognia. Kropką nad 'i'jest dodanie łyżki  masła i tartego parmezanu. Niezwłocznie po postawieniu tejże kropki i wymieszaniu wszystkiego szybciuteńko nakładamy risotto na głębokie talerze, posypujemy raz jeszcze parmezanem by było jeszcze ładniej i jemy z rozkoszą.