sobota, 31 sierpnia 2013

naleśniki po florencku i nikt mi nie wmówi, że kuchnia włoska jest z zasady prosta i łatwo osiągalna



...że ludzie  kochają makaron wiadomo, że tiramisu wybrzmiewa tęskną melodią na ustach wszystkich tych, którzy próbowali go u źródła także, że pizza z włoskiego pieca uzależnia i że carpaccio wołowe skropione doskonałej jakości oliwą i octem z Modeny wyborne - nie trzeba przekonywać... że ravioli, że tagliatelle, pappardelle, gnocchi, gorgonzola, pecorino, parmigiano, mozzarella nie tylko wdzięczne noszą imiona, ale przede wszystkim smakiem uwodzą także wiemy. To jest takie oczywiste!!! Nieoczywiste jest dla mnie natomiast dlaczego do kuchni włoskiej przylgnęła łatka, jakoby była z zasady kuchnią nader łatwą, lekką i niewymagającą.




Dzisiejsze moje danie zdecydowanie potwierdza tę moją wątpliwość; niby banalne naleśniki ze szpinakiem pod popularnym beszamelem, a jednak wcale nie takie zwykłe. Wielokrotnie przygotowywałam to danie, lecz dopiero dziś postanowiłam być wierna toskańskiej recepturze. Proces trwał na tyle długo, że zamiast obiadu była kolacja. Jako, że czas wydania posiłku był znacznie opóźniony, a słońce chowało się już za horyzont, zdjęć nie zrobiłam w dniu kolacji, zresztą diabelny głód nie sprzyjał sesjom. Pstryknęłam fotkę nazajutrz, serwując sobie odgrzewane naleśniki na 'lanczyk'. Podałam je, jak widać, nietypowo pokroiwszy każdy z naleśników na równe krążki. Całkiem fajnie się prezentowały.

Zacznijmy jednak od początku. Na sam widok składowych ciasta naleśnikowego musiał skoczyć mi cholesterol - nie przywykłam bowiem by w jednorazowej porcji topić aż 6 pełnowymiarowych jaj kurzych ani słusznej porcji topionego masła. Z uwagą potraktowane być musiało ciasto, które po przyjęciu formy ostatecznej czekało przed smażeniem pół godziny, szpinak także wymagał wielokrotnej obróbki - po umyciu trzeba go było podgotować, następnie przepłukać, odcisnąć, posiekać i znów odcisnąć a dopiero potem wymieszać z resztą składników. Na koniec przyszło mi zrobić beszamel i zapiec ładnie zawinięte naleśniki w 180 stopniach pod warstwą sosu. Do tej pory mój super sposób na naleśniki - którym nigdy nie miałam zbyt wiele do zarzucenia - polegał na tym, że szpinak z czosnkiem przesmażałam przez 2 minuty na wolnym ogniu a gdy był już miękki dodawałam polską 'fetę'. Wersja włoska jest znacznie subtelniejsza i czuje się w niej tę dbałość o szczegół - już sam naleśnik przyprawia o dreszcze rozkoszy - ma piękny kolor, ma smak, ma chrupkość i miękkość zarazem. Poza wszystkim muszę przyznać, ze ricotta znacznie ładniej podkreśla walory szpinaku niż mazisty, kwaskowaty produkt fetopodobny.


przepis pochodzi z  'Księgi Smaków Toskanii' autorstwa Lori de Mori

składniki na ciasto:

185 g mąki, 
sól, 
6 jajek od szczęśliwych kur
125 g masła roztopionego i ostudzonego
500 ml mleka

składniki na farsz:

500 g szpinaku - liści bez ogonków,
250 g ricotty,
50 g tartego parmezanu,
1 jajko,
sól, pieprz i gałka muszkatołowa - wszystko świeżo zmielone

składniki sosu:

560 ml mleka - następnym razem dam 600 ml by sos miał bardziej płynną konsystencję
60 g masła, 
60 g mąki, 
gałka pieprz i sól,
3 łyżki tartego parmezanu


Szpinak płuczemy i podgotowujemy przez 3 minuty, przelewamy zimną wodą, odciskamy nadmiar płynu i siekamy drobniutko by potem jeszcze raz odcisnąć. Łączymy z resztą składników farszu. Ciasto na naleśniki przygotowujemy z podanych składników i zostawiamy pod przykryciem na 30 minut, dopiero po tym czasie smażymy na wysmarowanej masłem patelni. Z podanej ilości składników wychodzi 18 sztuk, a farszu starcza na zaledwie 8, uprzedzam. Dla mnie jednak ten stosunek był właściwy, bo 10 naleśników nafaszerowanych zostało musem z antonówek i podanych dzieciom :)
Gdy uda nam się odstąpić od patelni, zawijamy naleśniki ze szpinakowym farszem w ruloniki i układamy w brytfance obok siebie. Beszamel przygotowujemy rozgrzewając masło na patelni i następnie łącząc je z mąką, po mniej więcej 3 minutach należy zacząć stopniowo dolewać mleka i energicznie mieszać, by niepożądane grudy się nie utworzyły. Na sam koniec doprawiamy parmezanem, solą, pieprzem i gałką. Beszamelem polewamy przygotowane wcześniej ruloniki, zapiekamy w 180 stopniach 20 minut.




Aby dokończyć wątek, od którego zaczęłam, spokojnie mogę skwitować, że we włoskiej kuchni najbardziej odpowiadają mi te dania, do których powstania przyczynił się czas - cudowne, domowej roboty makarony, maleńkie ravioli czy tortellini, zawiesiste, przearomatyczne sosy, które gotują się godzinami, czy moje dzisiejsze naleśniki po florencku. Tę odsłonę włoskiego smaku cenię najbardziej, choć przyznaję, że za banalną Caprese z domowym pesto też oddałabym wiele... :)


sobota, 24 sierpnia 2013

nadziewane kwiaty cukinii duszone w pomidorach - secesja na patelni!!!



Gdy pierwszy raz zobaczyłam to danie z miejsca stanął mi przed oczami jeden z plakatów autorstwa Alfonsa Muchy - toż to jest czysta secesja na talerzu! Motywy kwiatowe i linearne na mocnym czerwonym tle - uczta dla oka oraz, co stanowi niewątpliwą przewagę nad dorobkiem czeskiego artysty - także dla podniebienia ;)
Przepis pochodzi z książki 'Kulinarne Wyprawy Jamiego' Jamiego Olivera i oczarował mnie od pierwszego spojrzenia.
Swoją drogą, ciekawe, czy style w sztuce miały bezpośrednie przełożenie na sytuację na stole, bo skoro  muzyka, architektura, literatura i malarstwo w kolejnych epokach miały jeden wspólny mianownik, to myślę, że z jedzeniem mogło być podobnie. Jestem przekonana, że gdyby Oliver zaserwował Klimtowi lub Musze takie danie, artyści nie odstępowaliby go potem na krok a i niewątpliwie jakieś wiekopomne dzieło by powstało zainspirowane kwiatami cukinii.
Danie wygląda bajecznie, może być potrawą samostanowiącą lub ciepłą przystawką, asystować mu powinna chrupiąca bagietka. Fajnie gdy oliwki, które dorzucimy do sosu będą naturalnie czarne a nie czernione - mają znacznie więcej smaku i charakteru, mogą to być greckie Kalamaty albo, jak u mnie maleńkie oliwki toskańskie. 






składniki:

12 kwiatów cukinii u mnie egzemplarze męskie - bez cukinek,
250 g ricotty,
garść oliwek, 
gałka muszkatołowa, 
pieprz, 
sól,
bazylia świeża, mięta świeża, natka pietruszki, 
50 g parmezanu,
skórka otarta z cytyny


3 szalotki, 
2 ząbki czosnku, 
0,5 kg pomidorów,
oliwa z oliwek

w oryginalnym przepisie jest jeszcze sok z cytryny, o którym ja zapomniałam, a który winniśmy dodać przed podaniem






Ricottę, starty parmezan, drobno posikane zioła, skórkę z cytryny, sól, pieprz i gałkę łączymy w jedność. Kwiatki pozbywamy pręcików, po czym wypełniamy je powstałą masą, delikatnie rozchylając płatki na boki.  Staramy się przyklepać płatki, tak by nadzienie nie wychylało się na zewnątrz - mi to nigdy nie wychodzi, bo lubię dużo nadzienia :)
 Gdy kwiaty zostaną wypchane, zabieramy się za sos. Pół kilo pomidorów - u mnie 2 potężne egzemplarze - parzymy i pozbawiamy skórki. Na odrobinie oliwy podsmażamy drobno posiekaną szalotkę i czosnek a następnie dorzucamy pokrojone w ładną kostkę pomidory, oliwki, sól i nieco pieprzu. Dajemy sosowi 5 minut by się zagęścił, po tym czasie układamy finezyjnie faszerowane kwiatki wraz z  łodyżkami, polewamy je oliwą, przykrywamy pokrywką i na wolnym ogniu gotujemy przez kwadrans. 

Po tym czasie możemy je zaserwować w formie samostanowiącego dania na kolację, lub na przystawkę przed głównym posiłkiem. Zdecydowawszy się na opcję drugą trzeba się nastarać, by przystawka nie zdeklasowała  drugiego dania w przedbiegach - jest, co tu dużo mówić, niesamowita!!






niedziela, 18 sierpnia 2013

kremowy sos szafranowy i łosoś do niego





kucharz rzemieślnik - do gotowania podchodzi racjonalnie, odmierza porcje, odtwarza przepisy z książek kucharskich bez cienia inwencji i z umiarkowanym zaangażowaniem. Z niezwykłym pietyzmem przestrzega zaleceń pediatry, co do żywienia małoletniego potomstwa, komponuje dzienne jadłospisy w oparciu o piramidę zdrowego żywienia. Gotuje bo musi i ponieważ wierzy, że domowa kuchnia zdrowiu służy, nie czerpie z tego jednak szczególnej przyjemności.

kucharz natchniony - jest taka grupa kucharzy amatorów, którzy gotowanie w domowych warunkach uprawiają w sposób niemal profesjonalny - używają noża szefa, do którego nikomu z obejścia zbliżyć się nie wolno, a krojąc nim stosują technikę jullienne, concasse, chiffonade... W trakcie popełniania obiadu organizują pokaz wdzięcznych, wykonywanych pod sufitem naleśnikowych akrobacji, operują nader wyszukanym słownictwem z zakresu gastronomii i - co tu kryć - gotują świetnie. Kucharze natchnieni zazwyczaj potrzebują w kuchni asystenta do spraw natury błahszej tj. zmywania, podawania, obierania i tym podobnych. Wykazują definitywny brak tolerancji wobec osób, które zaburzają mu szyki w jego kulinarnym planie, bo w kuchni Pan jest jeden!!

kucharz romantyk - niczym kronikarz spisuje doświadczenia kulinarne własne i innych, pielęgnuje dawne rodzinne tradycje i receptury, opowiada o jedzeniu, wspomina sytuacje z jedzeniem związane, gotuje bo lubi albo nawet kocha, co często wszem i wobec obwieszcza. Zapełnia spiżarnie przetworami, jak czyniła to Babcia, lubi wychodzić z koszem na targ, bo w koszu warzywa wyglądają znacznie lepiej niż w foliowej torebce, a i on sam lepiej z koszem niż z foliową torebką wygląda. Kucharz romantyk uwielbia wspólne gotowanie, wpuszcza więc zastępy do swej kuchni i w swej dobroci prezentuje nawet gdzie leżą jego najostrzejsze noże i te cudowne kamionkowe formy po Cioci, z których gołąbki wychodzą najlepiej. Kucharz romantyk z miłością i cierpliwością instruuje dzieci, jak najlepiej ubić pianę z białek, przy czym wzrastający poziom bałaganu w kuchni nie ma negatywnego wpływu na jego samopoczucie. Gotując być może naleje sobie i innym wina, będzie zrelaksowany i niewymownie szczęśliwy.

kucharz okazjonalny - gotowanie w jego wydaniu ma formę zrywów, następujących gwałtownie po dłuższym okresie spędzonym w bezpiecznym oddaleniu od kuchni. Zrywowi towarzyszy bezsenna noc i około milion połączeń telefonicznych do tych, którzy gotują na co dzień - jakkolwiek nieprawdopodobna to postawa. Wyniki zrywu bywają zaskakująco dobre, ale częściej, co jest całkiem przewidywalne, zupełnie nieudane. Kucharz okazjonalny jest mistrzem niekonwencjonalnych połączeń smakowych, co prawda zaledwie jedno na sto będzie udane, ale możemy być pewni, ze wszystkie będą dla nas zaskakującą przygodą. Powierzchowność dań wykonywanych przez kucharza okazjonalnego także będzie daleka od tego, do czego przywykło nasze oko, dostrzeżemy rozczulające próby podrasowania końcowej prezencji potrawy. Wzruszeni i lekko onieśmieleni będziemy więc zachwalać efekty. Kucharz okazjonalny z pewnością będzie bacznie przyglądał się jedzącym uczestnikom spotkania, nie do końca ufając, czy jego kulinarny popis nie zagraża życiu, goście zaś będą jedli bez mrugnięcia okiem, choć tym bardziej tej pewności nie mają...






W każdym z nas siedzi kucharz amator, niektórzy dają mu rozwinąć skrzydła, inni każą siedzieć w kącie i się nie udzielać zbyt często. Znam kucharzy natchnionych, romantyków, rzemieślników i kucharzy okazjonalnych - lubię jeść u każdego z nich i zawsze towarzyszą mi inne emocje. Ogromnie imponują mi ci, którzy mimo wrodzonej niechęci do gotowania, codziennie przygotowują obiad z rozsądku. Nie wyobrażam sobie jak może wyglądać gotowanie gdy nie robi się tego z radością, całe szczęście u mnie w kuchni łączy się przyjemne z pożytecznym...

W tym tygodniu moje amatorskie ręce postanowiły podjąć próbę przygotowania łososia w sosie szafranowym, który we Francji niewątpliwie wykonany być musiał przez wirtuoza sztuki kulinarnej. Wersja domowa ucieszyła mnie ogromnie, była bowiem całkiem wierną kopią francuskiego oryginału. Sos szafranowy jakkolwiek szykownie brzmi, przygotowuje się bardzo szybko, smak natomiast mimo prostoty przepisu jest bardzo złożony i zadowoli największych smakoszy. Szafran w połączeniu z winem i świeżym masłem daje nam wynik nader smakowity i charakterny.

składniki dla 2 osób:

filet z łososia 400 g,
100 g zimnego masła, 
sok z ćwiartki cytryny, 
filiżanka białego wina
1 średniej wielkości młoda cebula lub 2 szalotki, 
sól, 
solidna szczypta szafranu

Cebulę kroimy drobniutko, wrzucamy na patelnię i z miejsca zalewamy białym winem i sokiem z cytryny. Jeżeli cebula nie jest odpowiednio miękka po odparowaniu płynu, możemy śmiało dolać nieco wina. Gdy cebula zmięknie a płyn się zredukuje stopniowo dodajemy kawałki zimnego masła i intensywnie mieszamy trzepaczką na maleńkim ogniu. Kiedy konsystencja sosu będzie emulsyjna, zestawiamy go z ognia i przecieramy przez sito. Na koniec doprawiamy szafranem, solą i zachwycamy się kolorem, który z sekundy na sekundę robi się coraz intensywniejszy.

Łosoś w tym przepisie został upieczony w 180 stopniach w najprostszy z możliwych sposobów tj wyłącznie z solą. Chciałam by to sos stanowił o tym daniu i by było go dużo podobnie jak w tamtej cudownej knajpce w Aubignan. 
Spokojnie mogę powiedzieć, że w daniu tym to sos gra główne skrzypce, towarzyszący mu łosoś i ziemniaki z wody pięknie wypadają u jego boku i zupełnie nie chcą go zdominować - dobrze im w takim układzie.

Polecam!!!




sobota, 10 sierpnia 2013

prowansalska zapiekanka 'przekładanka'



Z podróży lubię przywozić książki kucharskie, dlatego i tym razem nie było powodu by się powstrzymywać. Nabyłam dwie - jedną z zestawem zachęcających francuskich receptur, drugą zaś o magii łączenia wina z jedzeniem. Kuchnia francuska w moim całkowicie nieprofesjonalnym odczuciu dzieli się na dwa nurty - nurt niewyszukany, niezobowiązujący i ten wyrafinowany, wybujały, pełen przesytu. Po jednej stronie barykady stoi sławna bouillabaisse, wołowina po prowansalsku, gratin,  suflety czy jagnięcina duszona godzinami, po drugiej ratatouille, aioli, ryby przygotowywane saute, bagietka z dojrzałym brie... - lubię obydwie odsłony francuskiego smaku.
W moich książkach dominują dania reprezentujące nurt wyszukany, dziś jednak nie skusiłam się na żadne z nich, z niemałą przyjemnością przedstawiam danie, którym zostaliśmy podjęci w bordoskim domu naszych znajomych.
Potrawa ma tę zaletę, że znakomicie nadaje się do jedzenia zarówno na ciepło, jak i na zimno, można ją zaserwować u boku mięsa czy ryby, bądź też podać w pojedynkę. Jest to nieco bardziej wyrafinowana forma dania jednogarnkowego - dzięki obecności ziemniaka i oliwy można się całkiem solidnie nasycić jedną porcją tej zapiekanki.




Nie miałam tym razem w zanadrzu ziemniaków o odpowiednio dużym przekroju, więc danie nie wyszło tak kształtne, jak to z Bordeaux, ale i tak było nieźle, w miejsce jednego dużego plasterka pakowałam po prostu po dwa mniejsze. Ziemniaki bywają kapryśne podczas pieczenia, wszystko zależy ponoć od gatunku, trzeba sprawdzać czy są odpowiednio miękkie, bo w towarzystwie pomidorów lubią długo pozostawać twardawe. Irga spisała się nieźle.
Nie widać jej na zdjęciu, ale bazę stanowi tu pieczona papryka, wierzch to malownicza przekładanka z cienkich plastrów ziemniaka, pomidora i młodej cebuli. Ważne by przekładanka była ułożona bardzo ciasno, dzięki temu będzie się trzymać w ryzach podczas pieczenia. Tę podstawową wersję można ubogacić o cukinię i bakłażana wówczas smak będzie przywodził na myśl rozsławioną ratatouille. Aby było prowansalsko należy rzecz jasna przekładankę posypać ziołami prowansalskimi.



składniki:

4 czerwone papryki - ja zastosowałam podłużne
5 dużych ziemniaków, 
5 dużych pomidorów,
4 młode cebule, 
oliwa z oliwek - od serca,
nieco soli morskiej, 
nieco ziół prowansalskich





Paprykę pieczemy oddzielnie, aż skórka stanie się ciemnobrązowa - czyli około 30 minut w temperaturze 200 stopni (wciąż mam zepsuty piekarnik, a wczorajszy specjalista nie podjął się naprawy, więc jestem zależna od górnej i dolnej grzałki, polecam jednak termoobieg). Gdy papryka była odpowiednio spieczona z wierzchu, wyłowiłam ją z piekarnika i wrzuciłam do lodowatej wody - dzięki temu po dwóch minutach skórka zeszła nader chętnie, w zasadzie bez mojej dodatkowej interwencji.
Nagą paprykę niedbale posiekałam i ułożyłam na dnie formy do zapiekania. A potem już była tylko zabawa. Pomidory, ziemniaki i cebulę kroiłam na równiuśkie plasterki i ciasno układałam na sztorc. Dobrze by było, gdyby średnica warzyw była zbliżona, wówczas efekt końcowy będzie piorunujący. Kompletną przekładankę posypujemy ziołami prowansalskimi i solą morską, a na sam koniec polewamy słuszną porcją dobrej jakości oliwy. Pieczemy w temperaturze 160 stopni 1,5-2 godziny sprawdzając co czas jakiś kondycję ziemniaków. Znów sugeruję termoobieg, choć moje grzałki górna i dolna spisały się też nieźle.

et voila!!





wtorek, 6 sierpnia 2013

się piło, się jadło we Francji - kulinarne kadry z francuskiej wyprawy





Sporo zjadłam w ciągu ostatnich tygodni.
W Paryżu miałam przyjemność z przepyszną rybą, która według tłumacza w komórce miała być dorszem, acz nie była nim wcale. Przyjemność pośrednią miałam natomiast z obłędną jagnięciną duszoną z młodym bobem - niestety porcja należała do mojego współtowarzysza i niewiele udało mi się podwędzić z jego talerza. Zjadłam także w Paryżu znakomite danie kuchni wietnamskiej, które nie mam pojęcia z czym było - w momencie konsumpcji byłam na tyle głodna, że zgłębianie składowych potrawy nie przeszło mi nawet przez myśl. Nad zatoką Arcachon w Akwitanii przyglądałam się finezyjnym kompozycjom z owoców morza i nie zjadłam ostrygi, skosztowałam za to dwóch gatunków ślimaka, przez co utwierdziłam się w przekonaniu, że ślimak jest zupełnie niejadalny. Nie wiem kiedy we Francji narodził się zwyczaj jedzenia tych Bogu ducha winnych i całkowicie niesmacznych stworzeń, podejrzewam, że tradycja ta ma swój początek w jakimś dramatycznym dla Francji okresie historycznym... Zjadłam także ulubione kałamarnice z grilla, które w duecie z persilladą pod niebiosa wychwalać należy. Spróbowałam kształtnej i niezwykle zachęcającej babeczki o nazwie cannele, która nie dość, że nie miała nic wspólnego z cynamonem, to była arcyohydna. Zdarzyła się także zupełnie nieudana merluza (morszczuk) bez soli i bez przypraw, o niej jednak pamiętać nie będę.




W bordoskim domu naszych francuskich znajomych podjęto nas przecudowną zapiekanką (ponoć o prowansalskim rodowodzie) - stanowiły ją przekładane plastry pomidora, ziemniaka i cebuli na solidnym podkładzie z grillowanej papryki. Dodatkowego smaczka nadawał potrawie sposób podania - wszystko zapieczono bowiem w przepięknej, ceramicznej foremce z Bolesławca!! Gospodarze wysławiali wyższość bolesławickiej ceramiki nad prowansalską, a że cała ich zastawa nosiła to samo logo, jestem przekonana, że zalet mogliby wymienić wiele.




Na bolesławickiej ceramice - z widokiem na piękną bordoską dolinę, jedliśmy także doradę z grilla przygotowaną saute, przyprawianiem zajęliśmy się wówczas, gdy każdy z niebieskich talerzyków zagospodarowany został płatem gorącego, rybiego mięsa. Któregoś dnia zaangażowaliśmy się bezpośrednio w powstającą kolację. Ja ukręciłam aioli a mój mąż przeszedłszy odpowiednie szkolenie oprawiał kałamarnice - obyło się bez strat w ubraniach. Zjedliśmy pierścienie kałamarnic z grilla, z persillade i czosnkowym sosem, były także ślimaki i mięsne szaszłyki - o dziwo pyszne mimo nie zastosowania najmniejszej szczypty soli.





W Prowansji natomiast po raz kolejny nawiązaliśmy gorący i bardzo satysfakcjonujący romans z pizzowozem. Pizzowóz to taka sprytna maszyna, która zaopatrzona jest nie tylko w szereg kół i w kierownicę, lecz także w pokaźnej wielkości piec opalany drewnem, maszynę do wałkowania ciasta i kilkuosobową niezwykle prężną ekipę pizzotwórców. Pizzy lepszej niż w Prowansji (i na Lazurowym, bo tam pizzowozy też nie są rzadkością) nie jadłam nigdzie. Lokalne, bardzo urozmaicone dodatki, idealna konsystencja ciasta i obfitość przypraw.
Jedliśmy także w oberży Lilas w Saint Christol d'Albion. Patrząc z zewnątrz na to miejsce nie spodziewaliśmy się lokalu, lecz raczej mini izdebki z wydzielonym stołem dla gości, tymczasem w zaadaptowanym na restaurację pomieszczeniu - podejrzewamy, że pierwotnie funkcjonował tu chlew - miejsc było co niemiara. Zarówno w kuchni jak i 'na sali' o wysoki poziom usług dbali samodzielnie właściciele - przemili, mówiący wyłącznie po francusku Fabienne i Bernard. Menu dnia stanowiły dwie przystawki, dwa dania główne, dwa desery do wyboru i wino stołowe. Jedzenie było domowe i nader francuskie m.in. wołowina w ciężkim zawiesistym sosie z czerwonego wina, rozjechane, zupełnie niewyględne, za to pyszne gratin, deska lokalnych serów i tym podobne rarytasy. Bardzo podobał mi się profil tego miejsca, otwartego w konkretne dni, o konkretnej porze, oferujące gościom zaledwie dwa świeże zestawy dań. Gdybyście kiedyś włóczyli się po lawendowej części Prowansji warto do Auberge Lilas wpaść na kolację.

Danie, które postanowiłam czym prędzej odtworzyć we własnej kuchni, jedliśmy we francusko-włoskiej knajpce w Aubignan (mieścinka na trasie wiodącej z Beaumes de Venise do Chateauneuf du Pape). Po miejscu tym nie spodziewałabym się fajerwerków kulinarnych, a fajerwerki były - w okolicach deseru przyjęły nawet postać rzeczywistą ozdabiając niebo feerią wielobarwnych kształtów i głośnych wybuchów (tego dnia w miasteczku odbywał się festyn). W ramach przystawki jadłam zapiekankę z tortellini i grzybów w jakiejś kosmicznie kalorycznej zalewie, a potem był poetycko pyszny łosoś w sosie szafranowym, ku mojej uciesze podany nie z frytkami lecz z ziemniakami z wody. Jadłam piejąc z zachwytu i choć inni również byli zadowoleni ze swoich dań, trudno mi uwierzyć, że mogły być równie pyszne jak to, co wydarzyło się na moim talerzu.

Jadłam  także roquefort i fantastyczny połtwardy ser w Bordeaux, w Prowansji zaś potwornie smrodliwy kozi Banon, którego niektórzy jeść ze smakiem nie umieli ze względu na specyfikę bukietu - dla mnie nie był to pierwszy raz z Banonem, więc kosztowałam go śmiało i bez obaw ( o pierwszym razie nieco tutaj). Dojrzewające kiełbasy, jakie zakupiliśmy na targu w Vaison la Romaine były całkiem sympatyczne, niestety uwalniały z siebie dość kłopotliwą woń, podejrzewam, że zbliżoną do zapachu leżakującej od stuleci w wilgotnej izbie skarpety. Wachlarz kiełbasianych smaków był bardzo szeroki, z czterech rodzajów jakie kupiliśmy szczególnie smakowała nam opcja z orzechami i z zieloną oliwką.
Jako, że w Prowansji dysponowliśmy kuchnią nie byliśmy skazani na petit dejeuner, które według mnie jest stanowczo zbyt 'petit' i mogliśmy po polsku celebrować śniadania, kupowaliśmy więc co rano świeże bagietki i straszliwie brzydkie wielgaśne, przepyszne pomidory.




Odkrycie sezonu to dla mnie wina z Domaine de Durban - niezwykle malowniczej winnicy położonej na szczycie wzgórza. Tutejsze Muskaty rzucają na kolana. Szczególnie oczarowało mnie Fruite de Durban polecane jako aperitif i akompaniament do szparagów - ja piłam bez zagryzki i w pojedynkę również było przepyszne.






Poniżej przedstawiam zaledwie namiastkę pyszności, w które Francja zasobna i zachęcam gorąco do skosztowania ich u źródła.

Clairette de Die i Cremant de Die - moje kubki smakowe mianowały je cztery lata temu najpyszniejszymi winami białymi pod słońcem. Są to cudne wina musujące w szeregu odsłon, dla nas najlepsze z kooperatywy Jaillance. Są w nich kwiaty, jest lipa i jabłka - jak dla mnie antonówki :) Trzeba być nie lada zdeterminowanym by z Prowansji dotrzeć do Die, gdzie produkuje się to wino - my zdecydowaliśmy się na ten desperacki krok już po raz drugi. Trasa wiedzie przez góry, widoki są co prawda niezwykle malownicze, ale w obliczu strachu jaki powodują zakręty nad brzegiem przepaści, doznania estetyczne schodzą na dalszy plan. Nic nie szkodzi jeśli nie cierpicie na chorobę lokomocyjną w drodze z Sault do Die pierwszy raz zaznacie jej objawów - to pewne...
Niestety moje ulubione wina są wciąż niedostępne w Polsce, poza Francją kupowaliśmy je póki co także w Belgii.




miód lawendowy - w fioletowej krainie dostępny niemal na każdym kroku, przemierzając prowansalskie bezdroża co i rusz napotkać można drogowskaz oznajmiający 'miel de lavande'. Pół litra miodu kosztuje od 7 euro, najtaniej kupimy bezpośrednio u pszczelarza, najdrożej w sklepikach z regionalnymi specjałami, w centrach popularnych miasteczek, lokalne produkty można również zakupić w dobrej cenie w niektórych sklepach z winem (np. we wspomnianej Jaillance)






tapenade provencale - jak Prowansja długa i szeroka tapenada jest jednym z motywów nieodzownych tej krainy - podstawowa wersja składa się z oliwek zielonych i czarnych, kaparów, anchois, czosnku i oliwy, natomiast wariacji na temat tej popularnej pasty do pieczywa jest całe mnóstwo. W Prowansji będąc miałam przy sobie swój blender, więc miksowałam pastę samodzielnie, do domu natomiast zakupiłam odważną wersję pasty z figą i rodzynkami - jestem niezwykle ciekawa jej smaku - póki co  słoik pozostaje zamknięty.



Rodzynki w Sauternes
Poniższe zdjęcie nie przedstawia rzeczy nad wyraz typowej dla lokalnej gastronomii, ale uwielbiam ten słoiczek, gdyż wiąże się z nim ciekawe zdarzenie. W jednej z urokliwych winnic w Bordeaux w apelacji Sauternes, mieliśmy okazję kosztować mniej i bardziej słodkich win, starszych młodszych i bardzo starych (pierwszy raz miałam okazję pić wino ponad pięćdziesięcioletnie). Gospodarz bardzo chętnie rozwijał wątki, polewał kolejne porcje, odbezpieczał kolejne butelki... u niego właśnie wypatrzyłam ten słoiczek - tłumaczył, że rodzynki co prawda nie są lokalne, ale Sauternes w którym są zanurzone jak najbardziej. Po dłuższym czasie spędzonym w winnicy dostaliśmy w prezencie butelczynę Sauternes, którą wpakowałam do jednej torby ze słoiczkiem. Potem zaczęłam pstrykać foty przed Chateau i rzuciłam gdzieś swój cenny pakunek, gdzie byłby został żeby nie Gospodarz. Gdy przejechaliśmy około 100 km zadzwonił do nas i poprosił o nasz adres w Prowansji, by wysłać nam zgubę. Tym sposobem rodzynki w Sauternes są dziś ze mną i czekają aż kupię najlepszej jakości biały ,kozi twarożek by zgodnie z sugestią Pana z winnicy zaserwować je w tercecie z bagietką.




Poniżej zakupiony także w winnicy słoiczek konfitury z winogronowych wytłoków i z jabłek - ma konsystencję zbliżoną do pigwowej galaretki, nadaje się znakomicie do serów, ten egzemplarz oczekuje wciąż na swoje wielkie otwarcie.



* na podstawie swych francuskich przeżyć i doznań autorka niniejszego opracowania pozwala sobie także na pewną stanowczą sugestię

andouillette - nie jeść
cannele - nie jeść
pate provencal - nie jeść