poniedziałek, 8 grudnia 2014

piróg biłgorajski - pyszny czy niezjadliwy ? * niepotrzebne skreslić


Mąż wgryzł się w kształtną porcyjkę upieczonego przeze mnie piroga biłgorajskiego, piroga tak kształtnego, tak równiuśkiego i tak pysznego, że cała chodziłam z poczucia dumy.  Pierwszy raz piekłam, a wyszedł jak z obrazka. Nie znoszę kaszy gryczanej, ale w nim mnie ujęła, była absolutnie czarująca, zgrabnie wtopiła się w ziemniaczano-serowe tło. Czekałam więc na jęk zachwytu nad tą nowinką kulinarną, która choć tradycyjnie polska, to zupełnie nam do tej pory nieznana… Piróg mężowi musiał przypaść do gustu, wszak on za kaszą gryczaną przepada. Wraz z pierwszym kęsem twarz mojej drugiej połowy wykrzywiła się w grymasie nie do opisania, oczy zdawały się krzyczeć - "Dlaczego mi to zrobiłaś?! i Ty przeciwko mnie?!" Jakbym oto dokonała skutecznego zamachu na subtelny, wysublimowany gust smakowy męża. Nie mogłam uwierzyć w ten zupełnie bezpodstawny sprzeciw wobec smaku pysznego, faszerowanego kaszą, serem i kartoflami placka, zdołałam więc     namówić ślubnego na drugie podejście, było tylko gorzej. Poczucie krzywdy przybrało na sile, a ja zgłupiałam. Po raz kolejny przekonałam się jak odmienne mogą być smaki. Syn nie odważył się nowego spróbować, córka zjadła, ale nie okrzyknęła dania hitem sezonu.



Piróg biłgorajski zjadłam w całości więc sama, bo smakował mi ogromnie, było to zgubne w skutkach dla mojej figury, ale trudno. Ze swojej strony mogłabym go polecić, jednak onieśmiela mnie nieco opinia bliskich. Przedstawię więc pewne sugestie, a czy piróg pyszny czy wręcz przeciwnie niech każdy kto się po moim wstępie nie boi, oceni sam we własnej kuchni.
- niechaj ci, którzy kaszy gryczanej nie lubią nie żywią zbytniej obawy przed pirogiem, nie gra tu ona pierwszych skrzypiec
- jeśli nie lubią tej kaszy wybitnie niech zamienią, tak jak ja, gryczaną paloną na niepaloną, która jest łagodniejsza
- jeśli za piróg wziąć się chcą bezglutenowcy nic nie stoi na przeszkodzie, można go zrobić bez spodniej i wierzchniej warstwy ciasta, jeżeli natomiast pirogiem zainteresuje się wegetarianin niechaj pominie dodatek boczku i zastąpi go tą samą ilością masła. Weganom nie po drodze z pirogiem, bo bez jajek i masła nie ma on racji bytu...
- piróg może nie smakować tym, którzy nie lubią tart wytrawnych i ruskich pierogów. Mój mąż szczerze nie znosi jednego i drugiego, a piróg  takie właśnie przywołał w nim skojarzenia.



Korzystałam z przepisu na najpiękniejszy piróg w internetowej przestrzeni z bloga Kamarki Every cake you bake. Wprowadziłam pewne modyfikacje - uszczupliłam ilość jaj, użyłam kaszy niepalonej i zamiast zwykłego sera białego zastosowałam resztkowe sery maści rozmaitej. Ricotta i polskie dania tradycyjne niewiele mają ze sobą wspólnego jednak, jako że kulinarny recykling cenię sobie niezwykle, połączyłam jedno z drugim - według mnie z sukcesem.



składniki:

na ciasto:

3 szklanki mąki,
200 g masła,
20 g drożdży,
szczypta proszku do pieczenia,
1 łyżeczka cukru,
1/2 łyżeczki soli,
2 łyżki kwaśnej śmietany

na farsz:

700 g ziemniaków,
500 g kaszy gryczanej - u mnie niepalona
350 g sera twarogowego - u mnie resztki przywiezionych z ekologicznego gospodarstwa twarogu i ricotty,
1 szklanka śmietany,
3 jajka,

100 g boczku pokrojonego drobno, podsmażonego wraz z wytopionym tłuszczem,
sól, 
pieprz, 


+ na wierzch 
odrobina jajka
czarnuszka

Składniki ciasta połączyłam w malakserze, bo nie lubię zabawy z wyrabianiem. Jedyne co wymieszałam oddzielnie to mieszanina śmietany, cukru i drożdży. Ciasto wyszło świetne! Kaszę miałam ugotowaną od poprzedniego dnia, odmierzyłam jej odpowiednią ilość, połączyłam z gniecionymi ziemniakami i mieszanką białych świeżych serów, na koniec wbiłam jajka, dodałam boczek, sól i pieprz. Nie dodawałam sugerowanej przez Kamarkę mięty, bo podejrzewałam niepokój (który i tak mnie nie ominął) innych potencjalnych konsumentów. Ciastem wyłożyłam dno prostokątnej blaszki, wyłożyłam na nie farsz, który przykryłam drugą warstwą rozwałkowanego uprzednio ciasta. Całość wysmarowałam jajem i posypałam czarnuszką. Piekłam 1,5 h w temperaturze 180 stopni.


W związku z tym, że niemal cały piróg zjadłam w pojedynkę przybyło mi tu i ówdzie, mając na uwadze rychłego Sylwestra i konieczność zmieszczenia się w jakąkolwiek z dostępnych w szafie sukienek, powinnam, do świąt włącznie, rzucić jedzenie. Mimo trzech dni z pirogiem sam na sam, podtrzymuję opinię, że pyszny. Wiem, że istnieją na świecie tacy, którzy się ze mną zgodzą, w moim domu innych ode mnie amatorów piróg niestety nie znalazł.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

zielone ruskie - wyrwane z kontekstu


Chomiś po nocnym maratonie zakopuje się głęboko pod ściółką w swojej klatce, nad łebkiem tworzy nasyp z trocin, a potem godzinami odpoczywa, wychodzi tylko po to aby coś przekąsić albo dać się wyprzytulać dwunożnym domownikom. Latem i wczesną jesienią zasypiał w pozycjach dowolnych na stanowiskach nieosłoniętych, eksponowanych, a teraz kuli się w gnieździe, przykrywa ze wszystkich stron. Patrzę na to maleństwo i muszę przyznać, że nieźle to sobie wykombinowało - z miłą chęcią bym poszła w jego ślady (wyłączając maraton).
...Wymościć sobie łóżko nieskończoną ilością puchowych poduszek, obwarować stosami książek, zaparzyć Earl Greya w wiadrze najlepiej, spod kołdry wyłazić tylko na okoliczność przygotowanego przez innych posiłku i tak przeczekać chłody, ale by było cudnie! Na tydzień przed Gwiazdką obudziłby mnie z tego zimowego półsnu Michael Bolton  albo George Michael - byłabym wypoczęta, nasycona lekturą, błogo połechtana nicnierobieniem i chętna do roboty. Nie wiem jak będzie w istocie, bo zamiast zainspirowana chomisiem okopać się w sypialni robię wprawkę przed grudniowym wyrabianiem pierogów i uszek. Już chce mi się lepić więc lepię, czasu na nicnierobienie jakoś znaleźć nie mogę, a może raczej nie potrafię…
Poniższe pierogi jedynie kolor mają rewolucyjny, wnętrze jest banalne, bo ruskie. Gdy powiedziałam dzieciom, że dziś serwuję wiosenne pierogi postukały się w czoło, że matka przypuszczalnie straciła resztki rozumu  "okej, okej - pierogi nie są wiosenne wcale, jedynie kolor mają zielony" - sprostowałam.
Dobrze im ze śmietaną i koperkiem, polecam jako element jesienno-zimowej chromoterapii.



Przepis na szpinakowe ciasto pierogowe pochodzi z książki Magdy Gessler "Smaczna Polska"



składniki dla 4-5 osób:

dwie solidne garści szpinaku świeżego,
1/2 kg mąki,
2 jajka szczęśliwe,
kilka łyżek ciepłej wody do uzyskania właściwej konsystencji ciasta,
odrobina soli,

200 g sera białego półtłustego, 
200 g ugotowanych w mundurkach ziemniaków (sypkie będą lepsze od kleistych),
duża cebula, 
łyżka masła,
sól, 
pieprz,
kwaśna śmietana, 
koperek 

Zaczynamy od zmiksowania w malakserze umytego szpinaku, potem dorzucamy resztę składników, wodę pozostawiając na koniec. Gdy malakser pracuje przez górny otwór dolewamy jej tyle by ciasto miało jednolitą, dość zwartą konsystencję. Nie trzeba by odpoczęło, z miejsca można uformować z niego kulę, następnie placek i zacząć wykrawanie kółek.

Farsz do ruskich każdy robi wedle uznania. Ja mieszam ugotowane ziemniaki i ser 1:1, zwyczajowo dodaję także majeranek, którego w zielonych pierogach poskąpiłam bo kłóciłby mi się z wierzchnim koperkiem. Wystarczyły sól i pieprz, no i nieodzowna, delikatnie podduszona cebulka. Szpinak wchodzący w skład ciasta nie miał niemal żadnego wpływu na smak, za to na uciechy wizualne jak najbardziej. Pierogi gotowałam w  osolonej wodzie przez 2 minuty od wypłynięcia, po wyłożeniu na talerz polałam kwaśną śmietaną i posypałam koperkiem. 

wtorek, 18 listopada 2014

Kremowa zupa serowo-brokułowa z ranczo w Oklahomie




W epoce przedinternetowej, w dobie pierwszych fast foodów i hipermarketów odradzała się kulinarna ciekawość Polaka. Kuchnia na nowo stawała się przygodą. W ogromnych, wielobranżowych sklepach znajdował on rarytasy wcześniej nieznane - bakłażany, awokado, torty serowe z orzechami, chleby tostowe, soję czy soczewicę. Kupował, targał to do domu w nieskończonych ilościach toreb, a potem dumał, co z tym wszystkim uczynić. Inspiracji było jak na lekarstwo, knajp z dobrą kuchnią ze świecą można było szukać, zresztą wszystkie drogi i tak prowadziły do osiedlowej pizzerii albo do otwartego niedawno Mc Donalda. Zdarzało się jednak, że inspiracje przychodziły do nas same. Wobec niezwykłego urodzaju spożywczego pojawiały się nowe możliwości, do domów zapraszano prezenterów z garnkami, patelniami, wielofunkcyjnymi robotami. Prezenterzy targali ze sobą nie tylko inwentarz mechaniczny, ale również pokaźne zapasy jedzenia, które w trakcie pokazu miały zmienić się nie do poznania i nasycić gremium potencjalnych nabywców. Podczas prezentacji okazywało się jak nieświadomymi konsumentami byliśmy do tej pory, jakie zło drzemie w naszych wiekowych garnkach, jak marnotrawimy czas, który moglibyśmy miast na krojeniu marchewki spędzić czytając dziecku bajkę...
...bo przecież blender w okamgnieniu zmieli na papkę marchew i jabłko, dzięki czemu nasze niemowlę będzie szczęśliwsze, a my mniej styrane.
Od dziś za sprawą sokowirówki nasze zdrowie się polepszy, jeśli tylko zdecydujemy się na jej zakup, będziemy codziennie przygotowywać świeże soki z buraków, a one fantastycznie usuną toksyny z naszego organizmu.
Gotowanie na parze pozwala warzywom zmięknąć bez uszczerbku na zawartości witamin więc nigdy już, przenigdy nie zechcemy gotować w wodzie, nawet kartofli!
Patelnia nieprzywierająca pozwoli nam usmażyć rybę bez tłuszczu, a kosmicznie drogi mikser wart jest swej ceny, wszak nie tylko mieli i miesza ale także gotuje!
Gdy już zakupimy któryś z gadżetów, brudny sprzęt z łatwością umyjemy dzieki hiper skutecznym środkom myjącym, które pozostawią naczynia czystsze niż przed użyciem… Żyć nie umierać! We wszystkie obietnice - wiadomo - wierzyło się bezgranicznie. Mam zresztą wrażenie, że wiele z nich nie było obietnicami bez pokrycia - gotowanie na parze zrewolucjonizowało domowe menu i do dzisiaj nie wyobrażam sobie pewnych rzeczy ugotować w wodzie ( m.in.: kalafiora, brokułów, bobu, marchewki) że gotuję je przy użyciu wkładki za całe 10 zł to już inna sprawa - dawniej kompromisów nie było, albo gary o grubym dnie ze szlachetnej stali, albo jedzenie odparowane ze wszystkiego co najlepsze i kropka. Wielozadaniowy mikser, który wyniosłam z domu służy mi do dzisiaj - mąż robi w nim najpyszniejszy ajerkoniak świata, a ja regularnie, używając magicznego przycisku TURBO mielę w nim suche pieczywo na bułkę tartą, sok z buraka się nie przyjął za to z jabłek jak najbardziej (w następstwie prezentacji sokowirówka innej - 10 razy tańszej marki pojawiła się w domu). Dawniej dziedziczyło sie zastawy po babciach, ciociach i wujkach - ja otrzymałam w posagu wielofunkcyjny robot kuchenny i nieskończoną ilość wspomnień z przezabawnych i niezwykle odkrywczych jak na tamten czas produktowych prezentacji. Jedno i drugie bezcenne, na dodatek z dożywotnią gwarancją :)




Dziś mój wysłużony mikser dał radę po raz kolejny, nie miał wiele roboty, płynna zupa nie stawiała dużego oporu. Przedstawiam fantastyczny, prosty sposób na zupę - jedną z ulubionych zup boskiej Ree z Oklahomy (przepis oryginalny tutaj), od dziś niewątpliwie także jedną z moich ulubionych, konkretną, kremową zupę z cheddarem i brokułem. U Ree spadł już pierwszy śnieg w tym roku, u nas też zima u bram, więc ta propozycja będzie jak znalazł na chłody!  Polecam serwować ją w małych miseczkach lub w filiżankach - po zjedzeniu małej porcji będziemy nasyceni po uszy.


składniki:

2 spore cebule, 
50 g masła,  
1/3 szklanka mąki,
litr mleka 3,2 %,
1 duży brokuł (bez głąba, same różyczki),
gałka muszkatołowa, 
pieprz, 
sól ostrożnie,
ser cheddar 200 g,
+ ewentualnie bulion lub odrobina wody do rozcieńczenia


W ulubionym mikserze rozdrobnić cheddar. W sporym garnku zrumienić na maśle pokrojoną w drobną kosteczkę cebulę, następnie zmieszać ją z mąką i zalać mlekiem. W tym momencie zacząć intensywnie mieszać by nie porobiły się grudki. Zetrzeć gałkę i pieprz, delikatnie dosolić i wrzucić posiekane drobno brokuły. Pod przykryciem gotować zupę przez ok 20 minut, aż brokuły zmiękną. Zupa ma tendencję do przywierania zatem należy ją gotować na wolnym ogniu i małym palniku. Gdy brokuły będą miękkie zawartość garnka przelewamy do ulubionego - odpornego na wysoką temperaturę miksera, lub miksujemy blenderem ręcznym. Na sam koniec dorzucamy zmiksowany na wstępie cheddar, który pięknie doprawi całość. 
Jeśli czujesz niedobór którejś z nut smakowych, to jest moment by go wyrównać - dosól, dopieprz, dodaj gałkę… przelej zupę do filiżanek i racz się, na zdrowie!




środa, 5 listopada 2014

quiche paprykowy i oswojony listopad



Siódma rano. Jadę, a na tylnym siedzeniu skrzętnie okutane różowym kocem dosypia moje dziecko. Bujam się żwawo do jakiegoś potwornie starego przeboju Toma Jonesa. Spod podłokietnika pachnie kawa - po turecku, bo do takiej mam słabość największą. Przejeżdżam na drugi brzeg podziwiając obłędną warszawską panoramę - w listopadzie, mimo wszelkich jego wad jest najpiękniejsza - nasz mały Manhattan wyrastastający ponad dachami starówkowych kamienic wygląda jak obraz. Kawa smakuje przednio, sesja jogi dobudza zaspane i rozleniwione członki, po powrocie zasadzę cebule tulipanów by było na co czekać, na stole ustawię bukiet bladoróżowych goździków i zrobię pyszny obiad. Jest pięknie, będzie pięknie - oswoiłam listopad!




*przepis inspirowany recepturą belgijską, inspirację przywiozłam z Antwerpii - tam dodaje się także podduszone pieczarki i często zamiast ciasta kruchego stosuje się ciasto francuskie



składniki na ciasto 
6 małych, wysokich foremek lub jedna duża o średnicy 24 cm:

250 g mąki pszennej
150 g mała,
żółtko,
łyżeczka soli,
1/5 szklanki wody,

farsz:

papryka żółta, pomarańczowa i czerwona,
cebula, 
białko,
2 jajka,
100 ml śmietanki 30 %,
50 ml mleka,
sól,
gałka muszkatołowa,
pieprz, 
spora szczypta papryki słodkiej,
tarty ser żółty

Składniki ciasta wymieszałam w malakserze, schłodziłam 30 minut w lodówce, a po tym czasie cienko rozwałkowałam. Ciasto kruche zwykle wałkuję między dwoma arkuszami papieru do pieczenia, to bardzo ułatwia sprawę. Wysokie foremki wyłożyłam papierem i w nastepnej kolejności ciastem. Tak przygotowane spody piekłam przez 20 minut w temperaturze 190 stopni, do zrumienienia wierzchu. Podczas, gdy po kuchni rozchodziły się zapachy przygotowałam zalewę i warzywa do farszu. Cebulę obsmażyłam w pierwszej kolejności, następnie na tej samej patelni poddusiłam plastry papryki. Składniki zalewy wymieszałam w misce. Gdy spody moich kiszów były gotowe upakowałam do nich warzywa i zalałam przygotowanym sosem.  Całość piekła się 15 minut. 
Listopad jest pyszny!


czwartek, 16 października 2014

chleb czosnkowy na podmłodzie


Gdy artysta maluje, dzieło stanowi wierny obraz jego duszy, jego lęków, pragnień, jego natury. Wierzę, że podobnie jest z daniami, które wychodzą spod ręki kucharzy profesjonalnych i kucharzy amatorów. Zawartość naszych talerzy znakomicie odzwierciedla nasze podejście do życia, nasz charakter, nasze mniejsze bądź większe odchylenia od normy - tu się nic nie da ukryć, wszystko widać na stole. Zakładając, że dania to nasze autoportrety, wypieki w moim przypadku obnażają większość moich wad - z niecierpliwością na pierwszym planie. Mój dzisiejszy chleb jest pyszny (bo smaku mi odmówić nie można), jednak jego prezencja, jest najlepszym świadectwem mojej niecierpliwej i chaotycznej natury - by chleb wyszedł pięknie powyższe cechy są wykluczone.  Zwyczajowo skracam czas wyrastania i wyrabiania ciasta, nie umiem wiernie przestrzegać chlebowych procedur, czasem kończy się to klapą, czasem zaskakującym sukcesem. Nigdy nie mogę być pewna jak będzie tym razem. Moje chleby wyglądają więc jak wyglądają, dzisiejszy jest moją karykaturą, bezlitośnie wyolbrzymia niedociągnięcia - strukturę ma niezłą, za to kształt - pożal się Boże! Cała ja! Chleb pieczony na ogromną liczbę blogów z Okazji Światowego Dnia Chleba wzbogaciłam o dodatek czosnku, który stał się nieodzowny w mojej kuchni od początku jesieni. Dziękuję Amber za spięcie wszystkich naszych wpisów zgrabną klamrą i Marcinowi - mistrzowi chleba za tak piękną inspirację.






kaszubski chleb na podmłodzie

(przepis podany za Marcinem)
podmłoda:
250 g mąki żytniej chlebowej
250 g letniej wody
12 g świeżych drożdży
Rozprowadź w wodzie drożdże, następnie dodaj przesianą mąkę i dokładnie wymieszaj. Tak przygotowaną podmłodę odstaw pod przykryciem do fermentacji na 6-8 godzin. Optymalna temperatura fermentacji wynosi 27 – 28 °C.
Składniki (na chleb a 800 g):
cała podmłoda
250 g mąki pszennej typu 550
50 g letniej wody
8 g soli
30 g mleka w proszku
15 g roztopionego smalcu
mąka ziemniaczana do podsypywania koszyka

+

ode mnie 2 ząbki czosnku posiekane byle jak



Do dużej miski przesiej mąkę pszenną. Dodaj mleko w proszku, całą podmłodę i wodę z rozpuszczoną w niej solą. Dokładnie wszystko wymieszaj do połączenia się składników i wyrabiaj około 10 – 12 minut. Dodaj roztopiony smalec oraz czosnek i wyrabiaj jeszcze 3 – 4 minuty, aż do całkowitego wchłonięcia się smalcu. Odstaw ciasto pod przykryciem do odpoczynku na 20 – 30 minut.
Uformuj z ciasta okrągły bochenek i umieść go w oprószonym mąką koszyku. Odstaw do wyrastania pod przykryciem na 1 – 1,5 godziny.

Nagrzej piekarnik do temperatury 250 °C. Piekarnik powinien być naparowany, co najlepiej osiągnąć wstawiając do piekarnika, przed jego włączeniem, żaroodporny pojemnik z wodą. Po wstawieniu chleba zmniejsz temperaturę do 220 °C i piecz przez 5 minut, następnie zmniejsz temperaturę do 200 °C, wyjmij pojemnik z wodą i dopiekaj około 30 minut.
Upieczony chleb wyciągnij z foremki i odstaw na kratkę do całkowitego ostygnięcia.

(Ja skróciłam czas wyrastania do 5 godzin+45 minut w formie bochenka), a wyrabianiu ciasta nie poświęciłam więcej niż 5 minut, nie użyłam też koszyka, bo nie mam, a więc i mąka ziemniaczana nie była potrzebna. Mąkę żytnią miałam razową ciężką, ale podmłoda dała jej radę :))




Poza aromatycznym chlebem, w tym tygodniu przydarzyła mi się inna, bardzo fajna rzecz. Julia, która na swoim blogu najpiękniej zaraża miłością do Włoch, wciągnęła mnie do zabawy w ramach Liebster Blog Award. Opowieści Julii są świetne, przesycone humorem i dobrymi emocjami dlatego bardzo namawiam tutejszych bywalców do romansu z Italią na jej blogu - to będzie gorrrrący i dłuuugi romans zapewniam! 



Oto, Droga Julio obiecane dopiski, do rozpoczętych przez Ciebie zdań:


1. Gdy piszę… 
musi mi towarzyszyć herbata Earl Grey lub kawa, bez tego ani rusz!

2. Z hejterami radzę sobie… 

nie mam hejterów, przynajmniej nie mam takich, którzy się ujawnili, mój blog ma tę specyfikę, że zaglądają na niego tylko ci, których tematyka interesuje i którzy lubią nie tylko przepisy ale i felietony kulinarne. Umówmy się - nie jestem blogową celebrytką i nikomu raczej nie zależy na tym by mi dokuczyć.

3. Moi czytelnicy

myślę, że mnie lubią i jestem pewna, że są świetni. Chciałabym ich  poznać, choć wielu znam z ich  blogowych historii - to czasem znaczy więcej niż niejedna relacja w realu. Zdarza się, że się na mnie złoszczą - to wiem od tych, których znam osobiście - ze względu na stosunkowo niewielki procent proponowanych dań na szybko. Czasem ulegam namowom i wrzucam przepisy na potrawy ekspresowe, ale one nie oddają najlepiej mojej kulinarnej natury. Lubię potrawy dopieszczone czasem, tak jak lubię życie nasycone esencjonalnymi chwilami.
4. Niedoścignionym wzorem jest dla mnie… 
mam te wzory wokół - podziwiam męża, mamę, moich teściów, przyjaciół, każdego z innych powodów
5. Dziś rano
wstałam zachwycona, bo okazało się, że wypite wczoraj hektolitry imbiru z cytryną zadziałały! Grypsko, które kilka godzin temu zacierało ręce myśląc o mnie jako o swej ofierze, poszło sobie precz!
6. Gdybym mogła umówić się na kolację, z kim chcę, wybrałabym… 
Umawiam się na kolację tylko z tymi, z którymi chcę. Nikt mnie nie zmusi bym musiała jeść przy jednym stole z ludźmi, z którymi nie czuję się dobrze. Uważam, że wspólny posiłek to święto i najlepsza okazja by być blisko z drugim człowiekiem. Mogę, więc umawiam się z tymi, na których najbardziej mi zależy i żadna gwiazda, żaden celebryta ani żaden artysta nie sprawdziłby się tu lepiej niż moja rodzina, przyjaciele, fantastyczni znajomi :)
7. Mojemu blogowi przydałoby się… 
pewnie wiele by mu się przydało, ale, jako że jego twórczyni idealna nie jest i on musi pozostać niedoskonały. Jest taki, jakim chcę go widzieć, gdybym wolała go innym, wyglądałby inaczej.



środa, 8 października 2014

nasze ulubione placuszki z cukinii




Na zebraniu w przedszkolu zgromadzili się niemal wszyscy rodzice - panie mamy w długich lanserskich kurtkach i w czerwonych ustach, tatusiowie w nienagannie skrojonych gajerach, czasem w pojedynkę, czasem parami. Wszyscy piękni. 
Zebranie przebiegało spokojnie do momentu, gdy jedna z mamuś postanowiła zabrać głos w sprawie żywienia pociech w niniejszej placówce. Mamusia przełknąwszy ślinę głośno, zdecydowała się wyrazić sugestię dotyczącą ograniczenia w menu przedszkola ilości stosowanego cukru. Powołując się zresztą na wczorajszy jadłospis:

śniadanie:
płatki czekoladowe na mleku

obiad:
naleśniki z serem i cukrem, kompot

podwieczorek:
bułka drożdżowa z dżemem

Sugestia zdawała się oczywista, bardzo rozsądna i można się było spodziewać, tak przynajmniej autorka postulatu sądziła, że zabrzmią oklaski i pełne aprobaty potakiwania...
Okazało się jednak, że aprobaty nie było, padło za to hasło - zupełnie serio - że przecież cukier krzepi i aby uprzejma pani nie wyrażała swojego zdania, skoro jej postawa jest odosobniona, ostatecznie lepiej by dziecko jadło cukier niz nic nie jadło. Tu należy nadmienić, że dziecko Pani patrzącej na świat spod bordowych oprawek Gucci nie tknie zwykłej zupy, więc ona się cieszy, że w placówce karmi się dzieci nutellą i dżemem - dzięki temu córa je. 
Kontrowersyjna pani* pożałowała, że nie ma na sobie czerwonych ust, które być może zdołałyby ją wesprzeć w tej idiotycznej sytuacji. Przełknęła głośno ślinę raz jeszcze i postanowiła nic więcej nie mówić, w najblizszym zaś czasie przeniosła dziecko do przedszkola, w którym obowiazywały inne - nieco - standardy.

Moje dzieci jedzą dobrze, mimo, że w szkołach stoją automaty, mimo, że catering w stołówce - tak przynajmniej to oceniam. Jestem przekonana, że jest to wynik naszych - moich i męża wyborów, a nie zastanych okoliczności przyrody.
Na dowód przedstawiam nasze dzisiejsze pierwsze śniadanie :)

składniki:

2 średniej wielkości cukinie,
szczypta soli,
3 jajka od kury szczęśliwej,
1 opakowanie fety (kozio-owcza być musi, z krowią to już nie to samo)
łyżeczka proszku do pieczenia, 
ząb-ek, duży czosnku,
mąka do zagęszczenia konsystencji ciasta około pół szklanki

do smażenia 
mieszanina oleju rzepakowego i oliwy z oliwek

Cukinię siekam w czaszy malaksera albo ścieram na grubej tarce, solę i odstawiam na kwadrans by puściła wodę. Odciskam. Dorzucam pozostałe składniki, mieszam i znów czekam kwadrans. Smażę na rozgrzanej mieszaninie oleju i oliwy na złoto, podaję z sosem tzatziki.
Rzecz jest świetna na każdą okazję - śniadanie, ciepłą lub zimną przekąskę, na prowiant do auta lub samolotu. Już pewnie z tysiąc osób prosiło mnie o ten przepis, od dziś będę mogła entuzjastów placuszków odsyłać tutaj :)




*czytaj - autorka niniejszego wpisu

czwartek, 2 października 2014

ciasto marchewkowe i o intruzach w kuchni


Gdyby ktoś sfilmował mnie ukradkiem, najlepszym podkładem do tego, co utrwalone by zostało byłaby muzyczka z Benny Hilla…




Wojownicy Jedi dysponowali w walce mieczem świetlnym, rzymscy legioniści używali krótkiego gladiusa, barbarzyńcy stosowali włócznie i sztylety, Mel Gibson miał berettę, moją bronią jest od kilku dni rura od odkurzacza. Jest bronią tyleż niespotykaną, co skuteczną. Włączam maszynę na najwyższy poziom ssania i odkurzam nią powietrze, szczególnie precyzyjnie traktując kuchnię i przestrzenie ponad paterami na owoce ustawionymi w jadalni.  Intruz, mimo niewielkich rozmiarów jest nader kłopotliwy, mnoży się w zastraszającym tempie, z lubością anektuje zawartość kieliszka - im wino bukiet ma bogatszy, tym większe zainteresowanie wzbudza, siada na wszystkim, co do jedzenia się nadaje, przeszkadza w posiłkach, jest najpaskudniejszym przejawem wczesnej jesieni i co roku, zjawia się nieproszony.  Dzięki Magdzie odkryłam rewolucyjną metodę zwalczania owocówek za pomocą odkurzacza, nic nie szkodzi, że czynność odkurzania powietrza wydaje się idiotyczna - małe muszki wciągają się co do jednej, potem wystarczy jedynie zatkać rurę odkurzacza i…. pozamiatane! Gdy jakieś istoty cudem ocaleją ( niewciągnięte ) czynność należy powtórzyć za dwa dni. Metodę polecam wszystkim tym, którzy muszek owocówek nie znoszą równie mocno jak ja.

A teraz, w przyjaznej, całkowicie wolnej od muszek atmosferze pragnę polecić ciasto, które wykonywałam już kilkakrotnie bazując na przepisie z Moich Wypieków . Tę zmodyfikowaną nieco wersję przedstawiam z lubością, bo łatwa, przyjemna i smakowita. W sam raz na jesień, a wierzchnie okrycie z serka mascarpone potęguje przyjemne doznania. Zapraszam!




składniki ciasta:

2/3 szklanki mąki pszennej,
1/2 szklanki drobnego cukru,
2 jajka, 
łyżeczka proszku do pieczenia, 
łyżeczka sody oczyszczonej, 
1/3 szklanki oleju rzepakowego, 
3 średniej wielkości marchewki starte na grubej tarce albo by było szybciej w malakserze, 
łyżeczka cynamonu, 
spora szczypta mielonych goździków,
spora szczypta gałki muszkatołowej,
garść orzechów włoskich,
 garść pistacji - najlepiej siekanych

na wierzch: 
serek mascarpone - duże opakowanie
połówka cytryny, dwie łyżki cukru, 
posiekane pistacje


To jest ciasto bez filozofii. Nie da się go zepsuć, lekkie zachwianie proporcji nie zrobi mu krzywdy. Wszystko należy wymieszać w misce i przelać do okrągłej formy o średnicy 20-23 cm. Pieczenie odbywa się w temperaturze 175 stopni przez 45 minut.  Po wystudzeniu ciasta - nie wcześniej!!!! można je przybrać i jest to jak najbardziej wskazane pokryciem z serka mascarpone. W tym celu serek mieszamy z sokiem z cytryny i skórką z niej otartą oraz cukrem. Gdy tak powstały krem rozsmarujemy na wierzchu ciasta, można je dodatkowo ozdobić skórką z cytryny/pomarańczy lub siekanymi orzechami. Jak kto lubi. Cisto ekspresowe i banalne. Warte by podać dalej, a do jesieni pasuje wybitnie!



wtorek, 23 września 2014

lekcja polskiego - gumiklyjzy



Dziś po raz kolejny udowodniłam, że czynność tłuczenia bitek wołowych ma zbawienny wpływ na ludzką psychikę. 

Zanim przystąpiłam do wyżej zaanonsowanej czynności, nerwy miałam zszargane, a zęby zaciśnięte, wcale, a wcale nie pomogła mi poranna sesja jogi relaksacyjnej, wciąż wszystko we mnie wrzało, ba! kipiało nawet i wylewało się na świat niepohamowaną kaskadą złości, wyrzutów i niezadowolenia. Często jestem boginią mojego domowego ogniska i z uśmiechem, a'la Martha Stewart wykonuję wszelkie czynności codzienne. Dziś czułam się nie boginią lecz kurą jakąś, wściekłą kurą dziobiącą, której uśmiech jest obcy i zadowolenie z okalającego przybytku przez myśl jej nie przechodzi. Potrzebowałam mięsa, rzucanie mięsem niewiele daje - to wiem, za to jego ubijanie jak najbardziej kojący ma wpływ na samopoczucie. Nie bacząc więc na pierwsze wichry jesieni pognałam co tchu po udziec wołowy, reszta, wiedziałam, że przyjdzie sama, gdy utłukę mięso na bitki cieńsze niż pergamin. Skoro rozprawiłam się z ostatnim kawałkiem wszystko złe ze mnie zeszło i tak jak sądziłam zrodził się pomysł na to co dalej… - pomysł na gumiklyjzy!!! W moim domu ich nigdy nie było, nawet moja Babcia, która z lubością adaptowała na potrzeby rodzinnego stołu smakołyki podpatrywane u innych nigdy nie zaserwowała mi klusek śląskich. Ja robiłam je zaledwie kilka razy w życiu, ale jako, że moje dzieci miłością zapałały do nich ogromną podczas naszej czerwcowej wizyty w Katowicach postanowiłam gumiklyjzy przysposobić na stałe.
Dziś mi wyszły perfekcyjne! Zrazów zawijać mi się nie chciało, choć one byłyby tu najbardziej na miejscu, zrobiłam bitki a'la zrazy, bez owijania - boczek, ogórka i cebulę wrzuciłam luzem do sosu.   Modrej kapusty nie robiłam, bo tę celebrować będę zimą, dziś mięsu i gumoklejzom asystowała fasolka szparagowa od Państwa Majlertów.


składniki na kluski:

1 kg polskich ziemniaków - u mnie odmiana Lord, nie powinny być to odmiany nazbyt kleiste, 
mąka ziemniaczana, 
1 jajko od zadowolonej z życia kurki,
sól 


składniki na bitki:

0,8 kg udźca wołowego,
3 łyżki mąki,
ziele angielskie - kilka ziaren, 
50 g boczku wędzonego,
3 suszone grzybki,
1 duża cebula,
dwa listki laurowe,
4 małe korniszonki, 
sól, 
pieprz, 
świeży majeranek opcjonalnie

Ziemniaki po ugotowaniu należy ostudzić i ugnieść dokładnie, albo przecisnąć przez maszynkę. Przygotowane puree rozpłaszczyć w naczyniu, i wyjąć jedną z czterech jego części. Pozostałą pustą ćwiartkę uzupełnić należy mąką ziemniaczaną.  Do całości wbić jajo i wyrabiać, aż masa będzie jednolita i ładnie odchodząca od rąk. Potem wystarczy już jedynie uformować kuleczki wielkości orzecha włoskiego i w każdej zrobić wgłębienie a kluski ugotować w osolonej wodzie przez 2 minuty od wypłynięcia.

Udziec wołowy kroimy na plastry o szerokości mniej więcej 1 cm, po skumulowaniu całej mocy w przedramionach należy uderzać w nie za pomocą tłuczka tak długo, aż ujdzie z nas cała zła energia. Gdy doświadczymy już katharsis, trzeba osolić mięso, obtoczyć w mące i przełożyć na rozgrzany na patelni olej. Smażyć trzeba będzie partiami, bo mięsa jest sporo. Na sam koniec, gdy już wszystkie mięsne kąski będą zrumienione na tę samą patelnię wrzucamy drobno posiekaną cebulę, pokrojony boczek, listki laurowe oraz grzyby. Po podsmażeniu wkładamy tu wszystkie bitki, zalewamy wodą, doprawiamy solą i pieprzem i czekamy blisko godzinę, aż na wolnym ogniu mięso zmięknie. Na sam koniec dosypujemy pokrojone drobno korniszony i nieco świeżego majeranku.


Aż dziw bierze, że nie mam nic ze Ślązaczki bo danie mi wyszło pierwszorzędne.





czwartek, 18 września 2014

wężymord po polsku - przepyszny brzydal


Skorzonera to dziwne zjawisko - wygląda zupełnie niepozornie, powiedziałabym nawet, że zniechęcająco - niczym korzeń jakiejś rabatowej byliny, ciemna skórka sprawia wrażenie umorusanej w ziemi. Jest brzydka i imię ma zupełnie dziwaczne S-K-O-R-Z-O-N-E-R-A, gdzie 'rz' czyta się rozłącznie, wiedząc to z dwojga złego wolę używać nazwy alternatywnej 'wężymord' - skadinąd też niezbyt wdzięcznej. W kuchni staropolskiej wężymord był poważany, szczególną popularnością cieszył się w XIX wieku, dziś powraca do łask. Od jakiegoś czasu ów dostępny jest w Gospodarstwie Państwa Majlertów i dziś mimo pewnej obawy, zakupiłam kilka korzeni, w nadziei, że mi zasmakują. Przygotowałam je najzwyczajniej, po polsku, chociaż można z nimi różne cuda wyczyniać - zapiekać przecierać, nurzać w sosach rozmaitych. Spodziewałam się, że korzeń będzie włóknisty, miło zaskoczyła mnie cudowna, mięciutka, rozpływająca się konsystencja wężymordu i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nazywanie go zimowym szparagiem jest w pełni uzasadnione - wężymord to arystokrata - w brzydkim wierzchnim okryciu, ale bezsprzecznie arystokrata! Wbrew podejrzeniom nie ma nic z pietruszki, smakuje nadzwyczajnie i zaskakująco delikatnie. Będę kupować i serwować z rozkoszą!!




składniki:

0,5 kg wężymordu
łyzka soli,
łyzka cukru,
łyżka masła, 
bułka tarta

połówka cytryny do wstępnej obróbki


Wężymord obrać należy ze skórki, założywszy przedtem jednorazowe rękawiczki, bo paskudzi ręce kleista substancją. Następnie obrane, bielutkie korzonki wrzucić warto do miseczki z wodą i sokiem z cytryny by nie ściemniały. Tak przygotowaną skorzonerę gotować należy w osolonej i pocukrzonej wodzie przez kwadrans- do 20 minut. Po wyłowieniu zaś potraktować bułką podsmażoną z masełkiem.



czwartek, 28 sierpnia 2014

faszerowana dynia z River Cottage


Weszłam do wielopiętrowego wnętrza, w którym po sufit ustawione były książki, pięknie, z zamysłem - niektóre prezentujące się grzbietem inne licem, jedne głębiej inne płytko na specjalnych podstawkach. Na pierwszym piętrze z miejsca zwabił mnie dział kulinarny - ogromniasty regał pełen książek o wszystkich kuchniach świata i autorstwa najznakomitszych znawców dobrego jedzenia. Tak jak ja musiała się czuć Dorotka stojąca u wrót szmaragdowego miasta, czekając aż drzwi się otworzą i odkryją tajemnicę. Zniknęłam na dobrych kilka kwadransów, wchłonęło mnie bez reszty. Moje poczciwe dziecko usiadło pod regałem na podłodze wiedząc co się święci i cierpliwie czekało na mój powrót do 'tu i teraz'. W Wielkiej Brytanii powstają jedne z najlepszych programów kulinarnych, tutaj wydawane są najpiękniejsze, obłędnie ciekawe książki poswięcone tej tematyce, dlaczego nie przekłada się to na jedzenie w realu, dlaczego idąc ulicą czuję wyłącznie nachalny aromat podłej smażeniny? Gdzie jest to jedzenie, o którym tak pięknie się pisze tak barwnie opowiada w telewizji? Może tych książek nie kupują miejscowi, bo gdyby kupowali musieliby gotować, musieliby od kuchni wymagać więcej niż od budy z jacket potatoes. Wyszłam z księgarni po niespełna godzinie, nie bez niczego rzecz jasna, poza wynudzonym dzieckiem towarzyszyła mi obfita, pachnąca nowością książka i nieodparta chęć dorwania się do garów...




Dziś jestem z powrotem, pełna dobrej energii i chęci do działania. Gotuję krupnik, bo zatęskniliśmy naszych, najlepszych na świecie zup i piekę dynię piżmową zainspirowaną przepisem Hugh z River Cottage. Dynia pochodzi oczywiście z Gospodarstwa Rolnego Ludwik Majlert, zamiast angielskiego sera zaistniał nasz Lazur błękitny, a zwieńczył dzieło miód rzepakowy z Borów Tucholskich.
Bardzo fajny i zaskakująco sycący sposób na dynię.

piekłam na podstawie przepisu Hugh Fearnley-Whittingstalla z książki "River Cottage every day"

składniki:

1 mała dynia piżmowa,
dwie łyżeczki masła, 
ząbek czosnku,

60 g sera niebieskiego, u mnie Lazur błękitny
garść orzechów włoskich uprażonych na patelni lub w piekarniku
sól, 
kilka gałązek tymianku, 
pieprz,
łyżka miodu rzepakowego rozrobiona z odrobiną wody (dla nadania płynnej konsystencji, wszak miód ma tu stanowić glazurę)


Zaczynamy od upieczenia dyni w 190 stopniach. Należy ją przekroić i wydrążyć pestki, następnie do wgłębień włożyć masło i rozgnieciony czosnek. Dynia powinna się piec około godzinę, aż miąższ będzie miękki.  Po wyjęciu dyni z piecyka należy wydrążyć miąższ, pozostawiając delikatny margines przy skórce. W misce mieszamy dynię z posiekanymi orzechami, serem i tymiankiem, suto solimy i pieprzymy, tak przygotowaną mieszankę ładujemy do 'dyniowych naczynek' i glazurujemy płynnym miodem. Od tego momentu trzeba będzie 20 minut, aż ser się roztopi a miód delikatnie zrumieni wierzchnią warstwę potrawy. Piękne danie na pożegnanie wakacji, książka Hugh absolutnie czarująca, wygląda na to, że niebawem w ruch pójdą kolejne z niej przepisy.



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

karczochy z czosnkiem - wykwintny banał


Oto moje tegoroczne odkrycie - absolutnie szałowe, banalne, ale wykwintne danie z karczochem w roli głównej. Gospodarstwo Państwa Majlertów oferuje w tym roku aż 4 odmiany tych cudnych jadalnych kwiatów. Mój pierwszy raz z karczochami, skądinąd niezbyt udany, miał miejsce kilka lat temu w Prowansji, gdzie za cenę wszelką chciałam jeść lokalnie. Na targach kupowałam wszystkie możliwe miejscowe specjały. O ile wiedziałam co zrobić z melonem z Cavaillon, serem Banon, lawendowym miodem, okazało się, że zupełnie nie wiem jak potraktować karczocha. Czysto intuicyjnie ugotowałam go z dodatkiem soli i cytryny, a następnie również wiedziona intuicją szukałam jadalnego miejsca w tym warzywie. Stwierdziwszy, że łuski kategorycznie nie nadają się do jedzenia, dokopałam się do zagadkowo prezentujących się włosków, je również nadgryzłam by ocenić, że są paskudne. Włosy próbowałam rwać, obcinać, wydrążać i w końcu, gdy się ich pozbyłam, oczom mym ukazał się fragment wyglądającej całkiem przyjaźnie miękkiej substancji. Zawiedziona byłam nieco, że tyle zachodu o maleńkie karczochowe serduszko, które obgotowane nie przedstawiało specjalnie interesującego smaku. Dziś wiem, że karczocha warto po ugotowaniu poddusić z dodatkiem aromatycznych przypraw lub podać z charakternym sosem, wówczas robi się z niego cudo, któremu nie trzeba nic ponad towarzystwo najzwyklejszej kromki chleba.

składniki:

15 karczochów,
5 dużych ząbków czosnku,
natka pietruszki, 
pół cytryny, 
łyżka oliwy
sól, 
dużo świeżo mielonego pieprzu, 
łyżeczka masła

Karczochy gotujemy w całości w osolonej wodzie z dodatkiem skórki z cytryny. Po około kwadransie, gdy łuski dadzą się bez kłopotu oderwać można je odcedzić i przestudzić, aby swobodnie, bez uszczerbku na zdrowiu oderwać wszystkie karczochowe łuski. W niektórych karczochach znajdziemy włoski, które należy wyciąć, w innych, po zerwaniu łusek ukaże się tuliapanowaty kształt któremu należy jedynie odciąć czubek. Ogonki w niektórych gatunkach są bardzo smaczne, w innych wstrętne, trzeba spróbować lub zapytać producenta, jak się rzecz przedstawia w danym przypadku. Tak przygotowane jadalne części karczochów kroimy na pół i wrzucamy na oliwę wraz z plasterkami czosnku, gdy tylko uwolnią się aromaty zalewamy całość odrobiną wody, solimy, pieprzymy, polewamy sokiem z cytryny i dajemy kwadrans na dojście pod przykryciem na wolnym ogniu. Tuż przed podaniem dodajemy posiekaną natkę pietruszki i masło. Serwujemy z chrupiącym chlebem. 

Czysta poezja!

na moim talerzu pysznią się odmiany Vert de Provance i Madrigal


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

masło kurkowe - do grilla i nie tylko



Ucierane w moździerzu pesto z bazylii uwielbiam, wiele oddam za kanapkę z hummusem, nic nie sprawia mi większej frajdy niż wino różowe i tapenada z czarnych oliwek doświadczane w upale słonecznego lata, a maczanie grillowanego mięsiwa w ajwarze to nadprzyjemność, nieporównywalna z niczym. Zawsze w mojej lodowce musi znaleźć miejsce jakieś nieskomplikowane mazidło do pieczywa, jego obecność daje mi poczucie bezpieczeństwa, bo wiem, że w dowolnym momencie mogę odkroić pajdę i wysmarować ją czymś pysznym, by zaspokoić głód nim ten stanie się nie do zniesienia. W ciągu ostatnich dni z tapetu nie schodzi cudowne w swej prostocie, zawieszone w naszej miejscowej tradycji i bezsprzecznie związane z czasem letnim masło kurkowe. Jest poetycko pyszne!!  
Śpieszę zatem z przepisem, póki sezon na żółte łebki trwa, byście mogli uczynić je u siebie. Filozofia żadna, 100% przyjemności :))




składniki:

100 g kurek,
100 g masła prawdziwego,
sól, 
1 ząbek polskiego czosnku

+ obowiązkowo chleb maści dowolnej i
ewentualnie natka pietruszki do podania

nie należy przesadzać z czosnkiem, 1 ząbek jest wystarczający, większa ilość stłamsi subtelny smak kurek


Umyte i posiekane kurki wrzucamy na odrobinę masła i dajemy im czas by zmiękły na umiarkowanym gazie, raz na jakiś czas trzeba je zamieszać. Ja wraz z kurkową siekanką podsmażyłam kilka grzybków w całości by mogły ozdobić gotowe kanapeczki. W końcowej fazie smażenia posoliłam.  Potem dałam kurkom wystygnąć i blenderem ręcznym zmiksowałam je na miazgę. Tak przygotowane grzyby połączyłam ze schłodzonym masłem i zgniecionym ząbkiem czosnku, dosoliłam jeszcze odrobinę i spróbowałam... dalej nie mam słów by opisać jak charakterne ale delikatne jest to kurkowe masełko. W sam raz na wypadek wspomnianego, nieplanowanego głodu, a jeszcze lepsze do grillowanego na ogniu pieczywa. Smacznego!


wtorek, 5 sierpnia 2014

curry z krewetkami i nerkowcem - czasem słońce, czasem deszcz





Rano, zza otwartego wiecznie o tej porze roku okna, dociera mnie melodia poranka - ptasie radosne, poćwierkiwania finezyjnie splatają się z dźwiękami z sąsiedniej budowy - z pracą betoniarki,  piskliwym tonem piły kątowej i okrzykami majstrów stosujących, wyjątkowo kwiecistą odmianę języka polskiego. Niezmienny symbol pełnego lata w mojej, wciąż budującej się części Warszawy. Czas wstawać!
W taki dzień jak dziś chce mi się ugotować coś konkretniejszego, w nocy deszcz przyniósł wyraźną ochłodę, przerzedził zalegające we wszystkich zakamarkach mieszkania gęste od upałów powietrze. Dziś nie zrobię sałatki, nie zjem soczystego od sierpniowych promieni melona, dziś  ugotuję jakąś pyszną kolację, a przy tym nie odpalę na choćby sekundę nadwyrężonego wiatraka.

Padło na krewetki. Nie serwuję ich często z kilku względów. Po pierwsze uważam, że najlepsze są te jedzone z widokiem na morze, w którym zostały złowione, po drugie mam kłopot z czarnymi krewetkowymi oczami, które niepokojąco zdają się lustrować swojego oprawcę podczas posiłku.  Z kolei krewetki mrożone pochodzą zazwyczaj z miejsc, w których zarówno hodowla pozostawia wiele do życzenia, jak również w większości przypadków zasady fair trade nie są praktykowane. Zwyczajowo więc nie jem, chyba, że z widokiem na lazur  - wówczas moja uwaga skupia się na pięknie krajobrazu, nie patrzę więc w oczy Bogu ducha winnej krewetce. Dziś zrobiłam wyjątek, kupiłam krewetki mrożone - bez oczu i bez widoku na błękit fal, trudno się mówi. Dokonała się przepyszna potrawa curry z solidnym udziałem orzechów nerkowca. Podałam ją z białym ryżem i winem - również białym,  przywiezionym z chorwackiej winnicy Grabovac, którą wszystkim planującym rychłą wyprawę polecam odwiedzić. Po takim posiłku jestem gotowa na kolejną falę upałów!


w rolach głównych:

400 g mrożonych krewetek,
5 szalotek,
5 ząbków czosnku,
garść kozieradki,
garść nasion kolendry,
łyżka kurkumy, 
imbir - kawałek wielkości kciuka,
pół papryczki chili,
pieprz cayenne i suszona jalapeno do smaku,
sól, 
sok z połowy cytryny,
mleczko kokosowe 165 ml (mała puszka bez dodatku cukru) + ta sama ilość wody,
dwie garści orzechów nerkowca,
garść młodych liści szpinaku,
wyfiletowany pomidor

Entuzjaści kolendry mogą nią zastąpić szpinak. Dodatek nerkowca nie jest obligatoryjny, jednak ten zmiksowany na pył fantastycznie zagęszcza i dodaje fajnego posmaczku, jeśli więc nie cierpicie na alergię warto go dodać. Do mieszanki przypraw można też wgnieść garść kminu rzymskiego, wówczas smak staje się jeszcze bardziej wyrazisty. Ci, którzy nie są przekonani do krewetek mogą użyć podsmażonej piersi z indyka lub tofu. Opcji jest wiele. 

Procedurę zaczynamy od pokrojenia drobniutko szalotek. Na oleju należy je zeszklić, w następnej kolejności dorzucić ugniecione w moździerzu: kozieradkę, kolendrę, kurkumę, cayenne i jalapeno z czosnkiem. Ten aromatyczny miks wrzucić do cebulki, by dać się uwolnić cudnej woni. W tym też momencie dorzucamy drobno utarty imbir i posiekaną papryczkę. Bazę zalewamy mleczkiem kokosowym i tą samą objętością wody, solimy, dodajemy cytrynę i czekamy aż sos się nieco zredukuje. Gdy zgęstnieje wrzucamy oczyszczone krewetki i garść nerkowców. Dajemy im około 5 minut pobulgotać w sosie. W fazie przedfinałowej dodajemy zmiksowane na miazgę orzechy, a na końcu pozbawionego pestek, pokrojonego w kostkę pomidora i zielone liście (szpinak, pietruszkę lub kolendrę).


Danie powstaje migusiem o ile mamy pod ręką niezbędny zestaw przypraw i moździerz. Egzotyczna kuchnia świetnie współgra z gorącym klimatem.
Serdecznie zapraszam na boskie curry!!




czwartek, 31 lipca 2014

świderki z pstrągiem i moje lato w mieście


Jadę ulicami zatłoczonego miasta, niby powinno być nas mniej, bo wakacje, a jednak korki okrutne, Warszawa w budowie, bardziej stoję więc niż jadę w moim pozbawionym klimatyzacji aucie. Okna otwarte, a powietrze które przez nie wpada nie przynosi żadnej ochłody, wachluję się czerwoną szufelką - tą samą, która zimą pomaga w zgarnianiu grubej warstwy śniegu z przedniej szyby. Hektolitry potu spływają ze mnie nieustannie, a butelka wody mineralnej osiąga temperaturę bliską wrzenia w zaledwie kwadrans. Takie mamy piękne, upalne lato. Nie gotuję, jem świeże warzywa, kiedy dopada mnie nieodparta chęć zamknięcia w słoikach darów lata rozstawiam w kuchni wentylator, bo on jeden daje cień szansy na przeżycie w kontakcie z parującym garem... Co pół godziny wypełzam do ogródka by zażyć kąpieli pod zraszaczem do trawnika, wszelkie aktywności wymagające użycia mózgu pozostawiam sobie na wieczór, gdy słońce schowa się już za horyzontem. W związku z zaistniałym stanem nie mam w ostatnim czasie większych dokonań kulinarnych - heroizmem było popełnienie konfitury z 3 kg wiśni, które drylowałam ręcznie, ponieważ jak co roku zapomniałam kupić drylownicę. Zdarzył mi się jednakowoż bardzo przyjemny makaron, popełniony ot tak, z pomocą wybornego, pochodzącego z  tucholskiego łowiska pstrąga. 
Tych których niemoc ogarnia z tytułu upałów, zapraszam do stołu na szybkie danie z polskim akcentem - zwykle to łosoś ląduje w makaronie, a pstrąg, nasz rodzimy sprawdza się tutaj równie dobrze, jeśli nie lepiej. Polecam, danie powstaje raz dwa. Na upał i pod schłodzone białe winko jak znalazł!



składniki dla dwóch osób:

świderki - pół opakowania

wędzony pstrąg,
cebula, 
3 ząbki czosnku,
sok z połowy cytryny,
oliwa, 
czarny świeżo mielony pieprz,
sól, 
trzy uczciwe łyżki kaparów,
garść koperku
oraz pomidorki koktajlowe dla urody



Po pierwsze nalej sobie kieliszek białego wina. Potem, gdy gardziel ukojona zostanie przyjemnym wytrawnym chłodem, wrzuć na patelnię posiekaną drobno cebulę z oliwą, następnie czosnek i kapary, zalej wszystko cytryną, popieprz, osól, w ostatniej fazie dodaj głównego bohatera - pstrąga, pieczołowicie pozbawionego ości i przepołowione pomidorki koktajlowe. Makaron ugotuj zgodnie z instrukcją na opakowaniu, przelej zimną wodą połącz z sosem i garścią siekanego koperku. Teraz jest  ten moment w którym możesz nalać sobie drugi kieliszek wina, rozsiąść się vis a vis wentylatora lub w bliskim sąsiedztwie ogrodowego zraszacza i zacząć celebrować piękny letni posiłek.

Upały być może nieco zbyt intensywne, ale jest pięknie. Lubię moje tegoroczne lato w mieście.



środa, 16 lipca 2014

garstka chorwacko-czarnogórskich klimatów i żaby na zakąskę


Nie powiem Wam o ciepłych wodach Adriatyku, o obezwładniającej, bujnej linii brzegowej, ani o cevapcici, które po kilku dniach bokiem wychodzą, nie powiem o pachnących olejkiem do opalania tłumach sunących wraz z nurtem nadmorskich promenad, nie wspomnę o boskich marinach i wysokich górach, które wprost z morza wyrastają, powiem natomiast, co dzieje się gdy człek postanawia góry przekroczyć i zbadać jak wygląda chorwacki ląd z dala od wrzawy kurortów. Pretekstem do przekroczenia ogromnych niczym urwiska Mordoru gór było wino, a ściślej winnica Grabovac w powiecie Imotskim, którą udało mi się namierzyć za pośrednictwem internetu - w przypadku tamtejszej produkcji nie jest to takie oczywiste wcale...


winko z widokiem na Zatokę Kotorską


widok ewoluował, winko pozostało wciąż białe i dobrze schłodzone...


tam gdzie cyprysy rosną dziko - tu majestatyczny jegomość w Czarnogórze

Z Makarskiej, za góry przedostać się można w sposób lekki łatwy i przyjemny - rok temu zakończono budowę czterokilometrowego tunelu, który jest zbawieniem dla osób nienawidzących posadowionych wysoko nad poziom morza serpentyn (patrz ja). Opuszczając więc muskane morską bryzą stoki, mijając nieskończone ilości aut na czeskich, polskich, słoweńskich, rosyjskich i niemieckich rejestracjach, pokonawszy długaśny i dziwnie opustoszały tunel znajdujesz się nagle w innym świecie. Po drugiej stronie nie ma wrzawy, nie ma turystów, nie ma tandetnych kramików ani ulicznych naleśnikarni, jest za to wieś najprawdziwsza, najzwyczajniejsza, w której kot ociera się o blaszaną balustradę, gdzie starsza pani na widok samochodu wstaje od obierania kartofli (tudzież czegokolwiek innego, bo nie dopatrzyłam co to było w istocie) i serdecznie machać ręką zaczyna, w której winne nasadzenia przeplatają się z parcelami łąkowych chwastów, gdzie w domkach firanki, a w przedogródkach piękne fioletowe malwy. I ja taką Chorawcję wolę, nic nie szkodzi, że nie ma tu widoków na lazur - jest za to prawdziwość, którą lubię i jest wino Grabovac - białe Kujundzusa najpyszniejsze i jest knajpa, w której podają żaby. Wybrzeże nie oferuje żab tylko śliczne i pożądane przez masy owoce morza, grillowane warzywa i mielone mięso z grilla. W Imotskim, z widokiem na bujną łąkę i przejrzystą rzeczkę, płynącą tuż u nóg naszego restauracyjnego stolika jemy żaby - po podaniu wyglądają zupełnie niegroźnie zatopione w głębokim cieście, po przegryzieniu ukazują się w pełnej krasie. Posiłek dość makabryczny, bo żabom jedynie głów brakuje, ale po przyjęciu znaczącej porcji wspomnianego wyżej wina jem je z dużym smakiem.

Poniżej przedstawiam krótki rys gastronomiczny odbytej podróży. Zdominowały go owoce morza, plejskavica, cevapcici z ajwarem i grillowane warzywa. Najbardziej w mą pamięć zapadła oczywiście żabia uczta, ale poza nią i inne smaki przypadły mi do gustu.

Wróciłam i wiedziona jakimś szaleńczym impulsem ugotowałam barszcz czerwony, siedzę teraz i piję go na kubki. Barszcz czerwony co prawda zupełnie do upałów nie pasuje, lecz ja go mogę pić niezależnie od aury, więc choć pot po skroni spływa, łykam kolejne hausty czerwonej substancji i znów czuję całą sobą jak bardzo kocham powroty do domu. Muszę przyznać, ze barszcz deklasuje nawet panierowane żaby :)


hm...

przejrzysty strumyk płynący obok naszego stolika


gwiazda drugiego planu - kaczor, który towarzyszył nam przy posiłku

a tutaj typowe, wszem dostępne dary morza - częściowo czarnogórskiego, częściowo chorwackiego pochodzenia

to lubię najbardziej 


ser z wyspy Pag i lokalna dojrzewająca szynka


ostrygi i langustyki, których słodycz do mnie nie przemawia