środa, 25 lutego 2015

wołowina po burgundzku





Siwiuteńka, z włosami upiętymi w kształtny koczek, lekko zgarbiona, ubrana w milutki sweter, spódnicę za kolano i przyciasne, karmelowe podkolanówki, w oprawkach pamiętających początki minionego wieku, z laską lub bez, zawsze za to w moherowym berecie. Podobna do tej z ilustracji w Czerwonym Kapturku. Pod puchową pierzyną otoczona nieskończoną ilością krzyżówek i gazet z programem, albo w kuchni, nad parującym garem gołąbków tuląca do swej obfitej piersi ukochane wnuki. Karmiąca gołębie w parku, z upodobaniem upychająca naftalinowe kulki między kolejnymi warstwami wykrochmalonych obrusów… archetypowa babunia - taką nigdy nie będę, niestety. Żadne z moich wnucząt nie będzie zasypiać w sztywnej od krochmalu pościeli, ani nie pozna zapachu naftalinowych pastylek, nie wtuli się ani razu w moherowy sweter, nie poczuje jak smakuje jajecznica jedzona srebrną, wiekową łyżeczką, nie wypije herbaty ze szklanki z koszyczkiem. Nie będzie koszyczka, nie będzie koczka, nie będzie pewnie też siwizny, babcia pójdzie z duchem czasu, będzie przedsiębiorcza i bardziej skupiona na sobie, zamieni moher na modne ciuchy dla pań dojrzałych, wsmaruje w twarz serum przeciwzmarszczkowe, wieczorem wyjdzie na spacer z kijkami, być może nawet osiedlowe gołębie będą musiały się usamodzielnić. Babcia nie będzie wyglądać jak babcia mojego dzieciństwa. Wielu rzeczy nie będzie, będzie za to obiad z deserem - spuścizna po archetypowych babuniach, ten wspaniały punkt zaczepienia, który mimo upływu czasu, mimo zmian smakował będzie wybornie - tak jak tylko u babci smakować może.

Dziś na obiad wołowina po burgundzku, kiedyś nakarmię nią wnuki, to pewne!


składniki:

1 kg udźca albo ligawy wołowej,
6 wąskich marchewek,
3 ząbki czosnku,
8 szalotek,
8 pieczarek pokrojonych na ćwiartki, lub więcej drobnych łebków, których kroić nie trzeba
flasza czerwonego wytrawnego wina ( nadmieniam, że do brytfanny wlewamy pół litra, resztę zaś w siebie, gotując…  )
puszka pomidorów bez skórki,
bulion wołowy,
pieprz świeżo mielony,
tymianek świeży i suszony - nie żałować!
2 łyżki masła,
2 łyżki mąki,




Całą procedurę rozpoczynamy od pokrojenia mięsa w centymetrową kostkę, gdy już to uczynimy, należy niezwłocznie przerzucić je na patelnię z rozgrzanym olejem. Zrumienione mięso przerzucamy do brytfanki - przy czym żeliwna będzie tu najlepszym rozwiązaniem. Marcheweczki obieramy i kroimy w kształtne talarki, dorzucamy do mięsa, zalewamy winem i bulionem - tak by przykrył wszystkie składniki. Doprawiamy pieprzem, solą i dwoma rodzajami tymianku, wrzucamy ząbki czosnku. Brytfankę przykryć trzeba pokrywką i wstawić do piekarnika nagrzanego do 160 stopni. Po 2,5 - 3 godzinach oddzielamy płyn od reszty i zagęszczamy zasmażką, w tym momencie dodajemy także pomidory (o tej porze roku zdecydowanie winny być to pomidory z puszki). Zagęszczony sos o pięknej, ceglastej barwie wlewamy z powrotem do brytfanki, dodajemy podduszone szalotki i pieczarki, a potem pieczemy całość jeszcze jakąś godzinę.

Jeść tę potrawę można i z chlebem i z kartoflami i, jak my dzisiaj, z kopytkami. Wołowina tak przygotowana malowniczo rozlewa się na powierzchni talerza, sos należy bezwzględnie zjeść do ostatniej kropelki i choć podczas tych czynności nie będziemy zachowywać się jak państwo z wyższych sfer (zlizując resztki, przechylając talerz by strużka sosu spłynęła wprost do naszej paszczy, wycierając za pomocą palca wskazującego ostatnie kropelki sosu z talerza współtowarzysza, odrywając kolejną porcję bagietki, by talerz wytrzeć do czysta itp). Nie mogę opędzić się od wspomnień z urokliwej Prowansji, gdzie w oberży Lilas, boeuf bourguignon to jedna ze specjalności, talerz wycierało się, a jakże, pajdą chleba i było to jak najbardziej w dobrym tonie.



środa, 4 lutego 2015

krem ziemniaczany z prawdziwkami - to mnie grzeje!


Samochód toczy się z zawrotną prędkością 10 km/h, toczy się i buja we wszystkie świata strony, najintensywniejszy jest ruch góra-dół, gliniaste podłoże z każdym bujnięciem wymalowuje rudawe ornamenty na szybach i żółtej karoserii. Droga jest dziurawa, z każdym nowo przebytym centymetrem czeka na nas przygoda, nigdy nie wiadomo na ile głęboka jest kałuża, której nijak ominąć się nie da. Bujanie więc nie jest jednostajne, czasem przechodzi w intensywne szarpnięcia. Kawka wylewa się z termo-kubka - nic to jednak, bo doświadczony kierowca ma na tę okoliczność przyszykowany stos arcychłonnych ręczników papierowych. Na wysokości starego dębu szarpnięcie wbija głowę w sufit. Próbując ominąć wyrwę z prawej strony wpadamy oponą w dziurę z lewej, na środku natomiast, przyjezdni z pewnością tego nie wiedzą, kałuża jest najbardziej głęboka, trzeba więc tak manewrować by do niej nie wjechać. Kłopot jest wtedy, gdy na trasie pojawi się inny uczestnik ruchu, zmotoryzowany, lub nie daj Bóg, pieszy, wówczas należy zwolnić do 5 km/h  ryzykując, że auto może ugrzęznąć tu na wieki. W tych uroczych okolicznościach przyrody nie trudno sobie wyobrazić jak auto topi się w glinie. Wyobraźnia podsuwa najczarniejsze obrazy - chcemy jak najszybciej się stąd wydostać. Wycieraczki nie nadążają ze zmywaniem błotnistej substancji z tylnej szyby ale jest światełko w tunelu - widać już zakręt, a za nim przecież czeka nas błogosławiony asfalt! 

Nie jest to bynajmniej opis trasy wiodącej przez środek kolumbijskiej dżungli, to droga miejska, nie mieszkają tu kapibary, małpy, agamy błotne jest za to sporo mieszkańców z gatunku homo sapiens, którzy o tej porze roku dzień w dzień przechodzą przez to samo. 
To także element mojej codzienności. 
W moją codzienność zimą, poza błotem, wpisana jest także zupa. Tym razem serwuję rewelacyjny krem ziemniaczany (przywiozłam go sobie z Austrii, gdzie na stoku rozgrzewał pierwszorzędnie). Zupa ziemniaczana brzmi banalnie, jednak ta podkręcona jest prawdziwkami, więc jest intensywnie grzybowa, bardzo aromatyczna.




składniki:

6 dużych ziemniaków (około 1 kg)
łyżka oleju rzepakowego,
250 -300 g pieczarek, 
4 l wywaru warzywnego, 
4 ząbki czosnku,
dwie łyżki masła,
200 g grzybów - u mnie mrożone borowiki, 
pęczek natki pietruszki, 
kilka gałązek tymianku,
pieprz, 
sól, 
bita śmietana 36% lub małe opakowanie serka mascarpone
do podania podsmażone na maśle grzanki z białego pieczywa

Zakładając że mamy już bulion warzywny, zabawę zaczynamy od obrania i podsmażenia pieczarek - nie jestem zwolenniczką ich mycia, bo absorbują wodę, wolę obierać. Smażymy na niewielkiej ilości oleju aż delikatnie się 'zbursztynią'. Ziemniaki obieramy i drobno kroimy, wrzucamy razem z pieczarkami do jednego garnka i zalewamy bulionem. Gdy kartofle będą miękkie, ręcznym blenderem miksujemy wszystko na jednolity krem, doprawiamy go natką, drobno posiekanym tymiankiem i zgniecionym czosnkiem. Główny punkt programu czyli prawdziwki smażymy na maśle - warto pozostawić je w dość dużych kawałkach. Gdy dorzucimy zrumienione prawdziwki do kremu, doprawmy zupę solą i pieprzem, ewentualnie mascarpone, o ile zrezygnujemy ze śmietany.

Zupa potrzebuje czasu by prawdziwek doaromatyzował całość, dlatego zostawmy ją w spokoju na co najmniej 2 godziny. Po tym czasie możemy przygotować grzanki z białego pieczywa, ubić śmietanę, ewentualnie pokroić dodatkową porcję natki.

Coś pysznego i wspaniale rozgrzewa w chłodne dni!