wtorek, 31 lipca 2012

Makaron z kurkami i prażonym jabłkiem



Po powrocie z wakacji jestem mocno nadpobudliwa w okolicznościach kuchennych, nadmiar wakacyjnych bodźców i tęsknota za domowymi smakami ścierają się każdorazowo gdy otwieram lodówkę. Chciałoby się wypróbować wszystkie zapamiętane z wyjazdu receptury ale także z miłą chęcią zrobiłoby się coś sobie dobrze znanego, z ulubionych polskich składników. Dziś wygrywa druga opcja. Gazpacho może poczekać, kurkom czekać nie pozwolę.



Gdy wchodzę do lasu, absolutnie się zatracam, dobrze, że mam przyzwoity zmysł topograficzny, w przeciwnym wypadku utknęłabym w jakimś gęstym borze na dobre. Szukając grzybów nie myślę o niczym, uwielbiam tę leśną zabawę w chowanego, zwykle też jest to wspaniała okazja by ponucić sobie pod nosem, co również ubóstwiam, a gdy już ktoś mnie siłą z tego lasu wyciągnie czyszczenie i obieranie grzybów także sprawia mi niemałą radochę.
W ubiegły weekend byliśmy w Borach i udało mi się wyłowić kilka kurek z leśnego poszycia, nie była to liczba spektakularna, starczyła raptem na jedną jajecznicę. Niemniej tych kilka żółciuchnych łebków rozbudziło mój apetyt i kulinarną wenę, zatem tuż po powrocie na łono miasta wybrałam się na targ by dać upust swym mało sprecyzowanym acz kurkowym planom.

Mój dzisiejszy kurkowy makaron zaskoczył mnie samą.
Przez dłuższą chwilę miotałam się po kuchni kombinując jak mogę uatrakcyjnić to mocno popularne danie... padło na jabłka, pomyślałam, że mogą znakomicie zagrać z kurkowo-rukolowym duetem. Nie mam pojęcia skąd się zrodziło we mnie to nagłe przekonanie, że owoc będzie doskonałym towarzystwem dla kurki ale było ono na tyle silne, że pojechałam do sklepu po jabłkowe zaopatrzenie.
Okazało się, że kurka zakochała się w jabłku, jabłko oszalało na punkcie kurki a ja mianowałam ten makaron najwspanialszym, jaki kiedykolwiek powstał w mojej kuchni. 

Życzę sobie jak najwięcej takich olśnień kulinarnych!

Tym razem nie był konieczny dodatek wina, ani parmezanu, całość wyszła cudownie aromatyczna, w roli spoiwa wystąpiła nieduża ilość śmietanki i odrobina gęstego jogurtu, fakturę uatrakcyjniła świeżo zerwana rukola. 
Kategoryczne, lipcowe niebo w gębie! 



składniki:

2 szklanki kurek,
masło
dymka - wedle uznania, ja zastosowałam 1 małą cebulkę z dymki,
1 słodkie jabłko,
ząbek czosnku,
śmietanka 36% 1/3 szklanki,
łyżka jogurtu naturalnego lub serka (np. typu Philadelphia)
pokaźna garść rukoli,
sól, 
pieprz,
dowolnej maści makaron
+
1/3 szklanki wody pozostałej z obgotowania kurek



Przygotowanie potrawy zaczynamy od podgotowania kurek przez 5-10 minut w niedużej ilości lekko osolonej wody. Gdy zmiękną odcedzamy, zachowując wodę z gotowania. W następnym kroku na patelnię wykładamy łyżkę masła i zgrabne kawałki jabłka (ze śliczną czerwoną skórką), kiedy się lekko zrumienią z obu stron dorzucamy pokrojona dymkę i podgotowane kurki. Gdy kurki delikatnie się podsmażą dorzucamy ząbek czosnku pokrojony w talarki. W międzyczasie niezależnie gotujemy makaron o kształcie zupełnie dowolnym. 
Gdy mamy już kurkowo-jabłkową bazę pozostaje tylko nadać jej odpowiednią konsystencje, w tym celu zalewamy ją niedużą ilością płynu pozostałego z gotowania grzybów, podobną ilością śmietanki i zagęszczamy łyżką jogurtu greckiego lub kremowego serka białego, solimy, pieprzymy i zestawiamy z ognia. 
Na tym etapie należy już tylko połączyć powstały sos z makaronem i tuż przed podaniem wymieszać z liśćmi rukoli.  Ważne by rukola nie ugotowała się wraz z sosem ponieważ świeża cudownie różnicuje całość.




Kurza twarz! To było przepyszne!


sobota, 28 lipca 2012

Barcelona kontrastów czyli stolica Katalonii moim okiem

Wszyscy bez wyjątku mówili mi, że Barcelona cudowna, że klimatyczna i, że niezwykle przyjemna i piękna. Tymczasem to wcale nie jest tak bardzo oczywiste...Barcelona ma też swoją mroczną stronę, która niejednokrotnie przesłania jej piękne oblicze, już wyjaśniam co mam na myśli.



Makaronik - ku uciesze dzieci w Barcelonie można zjeść potrawy
 ze wszystkich stron świata, pizza też była grana rzecz jasna, 
po dwóch tygodniach na hiszpańskim odludziu włoskie jadło cieszyło niezwykle




Noc w slamsach

Podjęłam ryzyko i zarezerwowałam mieszkanie trochę w ciemno tj. opierając się na fotkach wnętrz i zdjęciu satelitarnym. Wszystko wyglądało znakomicie - schludny wystrój, dzielnica Barcelonetta, czyli ścisłe centrum, 50 m do głównej nadmorskiej promenady, tuż obok przebogaty port jachtowy, knajpy na wyciągnięcie ręki.
Gdy dotarliśmy na miejsce baliśmy się wysiąsć z auta. Na wąskiej uliczce upstrzonej suszącymi się ubraniami z każdego balkonu spozierał typ, typ spogladał na nasze auto, na nasze bagaże w końcu na nas samych z dużym zainteresowaniem. Z duszą na ramieniu przerzuciliśmy wszystkie torby do naszego mieszkanka na parterze. W środku czekały na nas kolejne niespodzianki. Okazało się, że w oknach nie ma tradycyjnych szyb tylko szklane żaluzje a za nimi krata. Łóżko stoi metr od drzwi. Bylismy chyba nazbyt zmęczeni i głodni by kaprysić. Zdecydowaliśmy się spędzic noc w tym miejscu i przetestować na własnym organizmie tę lokalizację. Pozory czasem mylą. W tym przypadku intuicja miała rację, a pierwsze wrażenie powinno być dla nas sygnałem by brać nogi za pas. Gwar uliczny wprost nie do wyobrazenia, około 1 w nocy śmieciara pod oknem (bez szyb), około 2 myjka uliczna. Postimprezowe odgłosy, których nie będe tu przybliżać oraz ciche skradanie za naszymi drzwiami przez noc całą, kobiety zawodzące rozpaczliwym spiewem o świcie, dźwięk tłuczonego szkła z pobliskich knajpek. Przed zaśnieciem tj około 5:30 gdy odgłosy ucichły byłam pewna, że zabieramy manatki i uciekamy stąd, choćby pod namiot, który trzeba będzie kupić.
Jakby ktoś kiedyś myślał o wynajęciu mieszkania w Barcelonetcie, z pełnym przekonaniem odradzam, no chyba, że zaopatrzywszy się w wiadro waleriany i środków nasennych...
Ostatecznie spaliśmy w bardzo przyzwoitym hoteliku Open, w bezpiecznej odległości od morza,  nocleg tam załatwiła nam miła Pani z informacji turystycznej na lotnisku… jak się okazuje znalezienie ad hoc wolnego pokoju hotelowego w szczycie sezonu jest możliwe.

Pierwszego wieczoru, zanim Barcelonetta wyszła nam bokiem, wybralismy się do nadmorskiej knajpki na późną kolację. Kalmary były przepyszne, cava również, do posiłku całkiem przyjemnie przygrywali uliczni grajkowie. Przyznam, że klimat tej kolacji i wrzawa tętniącej nocnym życiem promenady mnie urzekły...do czasu aż postanowiłam pójść spać. 


pierścienie kalmarów, do tego kieliszek musującego wina, szum fal i wesołe 'Bamboleo'




Czym Barcelona słynie



Architektura Barcelony robi wrażenie, regularna zabudowa, ażurowe kamienice, malownicze okiennice, szerokie deptaki porośnięte platanami. Czołowe zabytki rozsiane są po całym mieście, trzeba się sporo nachodzić albo można skorzystać z  metra, którym  dojeżdża się dosłownie wszędzie. Domki Gaudiego mimo swej odmienności bardzo ładnie wpisują się w ciąg kamienic, architektura Barcelony jest generalnie zdobna i wybujała, więc szalona La Pedrera i Casa Mila to takie dwie wisienki na puszystym, słodkim katalońskim torcie. Na Passeig de Gracia Garcia, przy której stoją domy Gaudiego, aż się roi od tapas barów, które otwarte są cały dzień, można zatem przegryźć małe kanapkowe cudo w porze obiadowej. Nieomieszkaliśmy skorzystać z tej możliwości.



Sagrada Familia robi kolosalne wrażenie, przede wszystkim dlatego, że po prostu jest kolosalna...by oko nacieszyć głowę zadzierać trzeba bardzo wysoko. Strona katedry budowana współcześnie jest mocno kanciasta i surowa,  stanowi antytezę do fasady głównej, wybujałej i miękkiej. Niektórzy twierdzą, że te dwa różne lica pięknie ze sobą współgrają, ja mam wątpliwości czy różnica stylów nie jest zbyt drastyczna, podoba mi się w każdym razie to, że monument konsekwentnie powstaje i nosi znamiona następujących po sobie epok. Podobają mi się nawet dźwigi, które górują nad całym założeniem, to niesamowite, że budowa rozpoczęta ponad 130 lat temu wciąż trwa a kolejne pokolenia mogą patrzeć jak powstaje najbardziej spektakularne dzieło Gaudiego.
O ile sama katedra zachwyca, to jej okolica zaskakuje mniej pozytywnie: niska zabudowa, pawilony sklepowe, bary fast food, bramy wymalowane grafitti, nieporządek oraz najbrzydsza chyba stacja metra w całym mieście. Robi to takie wrażenie, jakby Sagrada pojawiła tu się z przypadku, jest totalnie wyrwana z nieciekawego kontekstu okolicy. Nie widać tu specjalnych starań pod turystów...jest jak jest, a tłumy i tak przyjdą takie tu mamy dziedzictwo.


Park Guell to kwintesencja szaleństwa, kolory, dziwaczne twory architektoniczne 
i obezwładniajĄca panorama

Słynna La Rambla – główny deptak w mieście wiodący do portu to istna rzeka turystów, kramiki z pamiątkami, natrętni, głośni sprzedawcy ustnych piszczałek, kwiaciarki i kieszonkowcy, którzy nawet nie próbują przed światem zataić swojej profesji. Nie jest to przyjemna ulica, człowiek na tyle obawia się o zawartość plecaka, że w żaden sposób nie może skupić się na kontemplowaniu architektury, atmosfery lub czegokolwiek innego. My chodziliśmy gęsiego, tak by plecak był zawsze pośrodku, metoda skuteczna bo nic nam nie ukradli.

Jest przy La Rambla pewne miejsce, które pragnęłam odwiedzić całą sobą, mianowicie targ Boqueria St Josep. Przeczytałam gdzieś, że jest to najwspanialsze miejsce świata do fotografowania jedzenia, nie mogłam zatem odpuścić.



Malowniczy targ hali St. Josep, podobnie, jak cała Barcelona mieści w sobie dwa światy. Pierwszy - świat pięknych, kolorowych, z pietyzmem wyeksponowanych warzyw i owoców, owocowych koktajli, pszaśnych stanowisk z jajkami, oliwkami i serami. Widoczki urokliwe w sam raz na scenę z filmu, ale wśród tych cudów jak z bajki wyzierają straszliwe stoiska z podrobami, jakich w życiu do tej pory nie widziałam i nie chciałam oglądać. Wahałam się, czy podzielić się z Wami fotkami tych stoisk, które wzbudziły moją odrazę i zdziwienie ale jako, że chcę Wam przybliżyć Barcelonę moim okiem widzianą muszę być konsekwentna i pokazać także tę nie śliczną twarz tego miasta. Ostrzegam, że sceny niczym z Baudelaire'a.
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jakie specjały można przyrządzić przy użyciu głowizn baranich, króliczych czy byczych jąder ale ich mnogość na wystawach świadczy, że jest na nie popyt i, że są wpisane w kulinarną tradycję miejscowych.



 polskie gruntowe pomidory biją na głowę tamtejsze odmiany


dawniej nie jadałam oliwek, chociaż babcia bardzo mnie do tego zachęcała, przełom nastąpił gdy bedąc 15 lat temu w Madrycie skosztowałam hiszpańskiej oliwki z pestką, 
od tego razu oliwki uwielbiam,
a te hiszpańskie są bezkonkurencyjne


przyjemne dla oka kaskady zieloności

zmniejszyłam skalę brzydoty, by nie zdominowała ładnych wrażeń z targowiska


Katalońska kuchnia to przede wszystkim fenomenalne owoce morza i świeże ryby. Restauracyjne karty dań aż się roją od dań na ich bazie. Sporo jest także potraw z nieszczęsnego cordero (maleńkiego jagnięcia, o którym pisałam w ubiegłym poście). Nie mam absolutnie żadnej wiedzy z zakresu kuchni domowej Katalończyków, sądzę, że znajdują w niej miejsce wyżej przytoczone podroby, w knajpach podaje się głównie dania mniej kontrowersyjne. Słyszałam co prawda , że jednym z czołowych i tradycyjnych tapasów jest w Hiszpanii smażone w wysokim tłuszczu ucho wołowe - szczęśliwie jednak nie miałam przyjemności, więc nie mogę potwierdzić.
Cudowny jest zwyczaj stadnych wieczornych wycieczek do tapas barów, tapasy prezentują szerg najrozmitszych odmian, mogą być nadziewane na wykałaczki, mogą być podawane na małych talerzyczkach. Maleńkie grzanki i kanapki są tak śliczne, że żal je zjadać...dlatego być może tak miło się biesiaduje w ich towarzystwie - nie chodzi tu wszak o napychanie się do nieprzytomności tylko posiadówkę w miłym gronie gdzie jedzenie ma być sympatyczną zagryzką pod wino lub sangrię.
 






Niektóre zestawienia smakowe są niekonwencjonalne, bardzo często na mini kanapce spoczywa ziemniaczana tortilla albo plaster ryby polany miodem lub przydekorowany konfiturą z pomarańczy -  zdawałoby się niejadalne a jest przepyszne!
Popularna jest tam również moja ukochana pigwa, robią z niej specyfik zwany dulce de membrillo, czyli coś na kształt galaretki z pigwy. Stosują go w różnych okolicznościach, mnie najbardziej spodobała się okoliczność zaprezentowana poniżej czyli dulce de membrillo z rukolą, ze świeżym serem kozim i prażonymi płatkami migdałów.







Wrażenia z Barcelony mamy piękne, niemniej Barcelona nie spełniła moich oczekiwań, sądziłam, że miasto będzie tak klimatyczne jakim jest chociażby w filmie 'Vicky Cristina Barcelona', tymczasem szczyt sezonu odbiera jej dużą część z tej magii. Chciałabym tam kiedyś wrócić i zobaczyć jak miasto żyje normalnym, pozawakacyjnym rytmem, gdy wrzawa ucichnie, La Rambla opustoszeje a Barcelonetta zmęczona wakacyjnym szaleństwem nie będzie miała siły na dalsze imprezowanie. 

Chciałabym niespiesznie przejść się tamtejszymi uliczkami i pozachwycać fasadami secesyjnych kamienic..nie wiem tylko, czy 'pozasezonie' w ogóle zdarza się w tym mieście...


wtorek, 24 lipca 2012

La Rioja i Kastylia w migawkach


Uwielbiam wracać do domu, nawet po najwspanialszej podróży ogromnie lubię ten moment, gdy mogę być znów u siebie.. będą opowieści, będzie polskie śniadanie, będą próby odtworzenia nowo poznanych smaków na gruncie polskim i za pomocą polskich składników.  Wreszcie.
Podczas naszej trzytygodniowej eskapady mieliśmy okazję zaznawać uroków La Riojy, Kastylii i Katalonii – regionów osobliwych, zaskakujących i wspaniałych.


paella de Marisco - wielu ją kocha, ja niespecjalnie ale przyznaję, że jest niezwykle fotogeniczna


La Rioja w więcej niż paru słowach

La Rioja jawiła mi się jako raj dla winiarzy, jadąc tam, sądziłam, że będziemy mieli domek na winnicy lub z widokiem na nią co najmniej, tymczasem okazało się, że tam gdzie trafiliśmy wino hodowano wyłącznie na użytek własny.. okolica była wysuszona i mocno skalista, do winnego zagłębia w okolicach Logrono mieliśmy ponad 100 km. Trafiliśmy do domu pośrodku niczego…nad naszym ogródkiem krążyły sępy, które całe szczęście nie polują na żywe stworzenia. Było dziko, odludnie, było przepięknie. 


  najbliższe naszemu odludziu miasteczko - cudnej urody z resztą

Panem na włościach był charyzmatyczny Pedro – człowiek orkiestra – kucharz, muzyk, artysta, hodowca dzikich zwierząt…Pedro dla nas gotował, wychodził z założenia, że wszystko, co kupić można w supermarkecie nie nadaje się do jedzenia, zjadliwe i pyszne jest tylko to, co sam wyhodował w swoim małym, mizernym ogródku albo sprowadził ze znanych sobie źródeł. Po ryby na przykład jeździł do swojego rodzinnego San Sebastian na baskijskim wybrzeżu. Pierwszego dnia zaserwował nam Pedro ‘merluzę’ czyli morszczuka z pieczoną papryką – nigdy nie zapomnimy obłędnego smaku jaki oferował ten prosty, niewyszukany duet. Pouczeni zostaliśmy, że dobra ryba nie wymaga przypraw, a papryka jest taka pyszna ponieważ jej skórka po upieczeniu zrywana była ręcznie, a nie, jak się czyni w wielu fabrykach pod strumieniem wody. Dzięki temu zachowuje przyjemną strukturę i wszystkie smaki. Mogliśmy się o prawidłowości twierdzenia Pedra przekonać jeszcze kilkakrotnie, kupując supermarketową paprykę – była wodnista i niespecjalnie smaczna. Merluza upieczona była jedynie z solą i oliwą, hiszpańska oliwa ma niezwykle intensywny bukiet, dlatego fajnie aromatyzuje każdą potrawę. Pedro raczył nas różnościami lokalnymi, któregoś dnia dostaliśmy typowe kartofle a la riojana, zrobione podobnie jak nasza fasolka po bretońsku, tylko bez przypraw za to z kawałkami zesmażonej chorizo.
Żona Pedra jest natomiast sprawczynią najznakomitszego Gazpacho jakie kiedykolwiek powstało na ziemi...dostałam od niej recepturę, zatem możecie się spodziewać, że niebawem pojawią się na łamach tego bloga fotki tego cudownie aksamitnego specyfiku.
Śniadania pozostawiały lekki niedosyt – jestem zdania, że nie ma lepszych śniadań niż polskie. Jajka sadzone, chorizo i magdalenki przejadły nam się już po drugim dniu a stanowiły naszą poranną strawę przez kolejny tydzień..
Na podstawie kilkudniowego pobytu w Riosze oraz autorskiego menu Seńora Pedro stwierdzam, że tamtejsza kuchnia bazuje na świeżych, dobrych, lokalnych składnikach, skąpi natomiast od przypraw oraz smaków ‘z importu’, jest niewyszukana ale bardzo smaczna. W riojańskich wioskach i mieścinkach próżno szukać knajpy serwującej dania kuchni europejskiej. Zdarza się, że w menu pojawia się najprostszy makaron z sosem pomidorowym, generalnie jednak tubylcy ukochali sobie swoje specjały i tej wersji się trzymają z dużą konsekwencją.



Pod naszą riojańską posesją stał obiekt przerdzewiały i mocno nadwątlony czasem, ktoś mógłby pomyśleć, że złom ale byłby w błędzie...był to grill projektu gospodarza. Konstrukcja nieco szpetna ale jakże praktyczna! Ogromna pucha przekrojona na pół osadzona na nóżkach zakończonych kółeczkami, na niej sporej wielkości ruszt, dający możliwość wyżywienia sporej rzeszy wygłodniałych letników. Pedro zaprosił nas któregoś razu na obiad w wydaniu grillowanym. Mięcho - jagnięcina, kurczak od sąsiada oraz iberico, wedle tamtejszego zwyczaju nie zostało przyprawione, tylko suto osolone. Wszystko rumieniło się powoli na żarze pozostałym po wypaleniu suchych pędów winogron. W ten sposób za pomocą najprostszych środków i grilla straszydła uczestniczyć mogliśmy w niezapominalnym obiedzie. Do tego bagietka, sałatka z sałaty, oliwek, pomidora i szparagów i hektolitry białego winka...całe szczęście nikomu film się nie urwał więc jest co wspominać.



Pozostając w temacie wina, mimo, że w miejscu w którym mieszkaliśmy nie rozciągały się winnice, rejon jest jak najbardziej w wino zasobny. Jako, że łakniemy wina każdokroć gdy się wyprawiamy na winiarskie tereny (a w zasadzie łakniemy go nawet wówczas gdy nie wyprawiamy sie nigdzie albo wyprawiamy się w rejony słynące z zupełnie innych napitków..) dlatego kilkakrotnie wyruszyliśmy w okolice Logrońo i Laguardii by poszerzyć swoją wiedzę o tamtejszej słynnej na świat cały Riosze.

 tak wyglądają okolice Logrońo

Normą w Hiszpanii są płatne degustacje. W większości miejsc na barze leży cennik degustacyjny, ceny wahają się w granicach 1-2,5 euro za porcję, zwykle też nie można wybierać spośród wszystkich win produkowanych w danej bodedze, lecz wyłącznie z tych sugerowanych. Płatna degustacja ma swoje zalety, bo gdy wino Ci nie smakuje nie musisz czuć się winny nie zakupiwszy ani jednej butelki. Przyznam się, że gdy odwiedziliśmy jedną z najsłynniejszych i rekomendowanych przez lokalnych winnic uczyniliśmy w ten sposób właśnie - żadne wino z pięciu wypróbowanych nam nie smakowało, nie widzieliśmy więc powodu by którekolwiek zakupić. Gdyby bodega nie pobierała opłat za degustację, pewnie mielibyśmy niejaki problem moralny wychodząc po angielsku...


cudownie różowe wino o nieprawdopodobnym zapachu truskawki z sąsiadującej z La Rioją Navarry, winnicy Marques de Montecierzo w Castejon


figlarne daszysko bodegi Marquez de Riscal w Elciego, najwyraźniej w kraju w którym tworzyli Dali, Miró czy Gaudi, mniejsze i większe szaleństwa architektoniczne są w pełni uzasadnione


Dolina rzeki Duero

Kolejną naszą destynacją była Ribera del Duero, tym razem również nasz dom stał na pustkowiu, okalały nas wzgórza porośnięte piniami, zielone pola buraków cukrowych i bladożółte - pszenicy. Błogosławiony brak zasięgu telefonicznego, cisza, cisza, cisza. Lokalizacja ta  była o tyle dogodna, że mimo ustronności dzieliło nas zaledwie 30 km do mekki regionalnego winiarstwa w znakomitym Peńafiel.
Krajobraz regionu urzekający, przyznam jednak, że pierwszy z nim kontakt niezwykle mnie rozbawił. W moich wyobrażeniach rzeka Duero była monumentalna, niczym Nil prawie albo Rodan co najmniej, tymczasem w rzeczywistości jest zupełnie wąziutka i niepozorna.. przynajmniej w tych miejscach o których mówię. Niewątpliwie w Portugalii osiąga gabaryt zacniejszy, być może bliższy moim wyobrażeniom, nie miałam jednak okazji tego skonfrontować, aż tak daleko się nie wyprawiłam eksplorując dolinę. Na marginesie powiem, że w naszej podróży mijaliśmy kilka rzek i każda była nad podziw wąziutka. Dom Seńora Pedro stał w Aguilar del Rio Alhama, jak sama nazwa wskazywać może nad rzeką Alhama - rzeką której zupełnie nie widać. W Logrońo przekraczaliśmy słynną Ebro, wiem, że w Saragossie Ebro jest imponująca ale tutaj wije się skromniutką wstęgą.
Nie jest zatem rzeka Duero dominującym elementem w krajobrazie regionu, na pierwszy plan wychodzą bezkresne, niezwykle uporządkowane winnice oraz zastępy drzew piniowych o dużych, pękatych koronach.




Tym razem dysponowalismy kuchnią, był nawet piekarnik, dzięki czemu mogłam poszaleć nieco z hiszpańskimi garami.  Gospodarze byli przecudownymi ludźmi, ciepłymi, otwartymi i rozmownymi. Dwukrotnie zaprosili nas na kolację, dwukrotnie też gwiazdą wieczoru było cordero, czyli największa z lokalnych specjalności. Niestety ten, komu wyjaśnione zostanie znaczenie słowa cordero będzie przeżywał dylematy moralne nad talerzem.
Otóż, jak nam wyjaśniła Pani rezydentka cordero jest jagnięciem mlecznym, ubitym w kilka miesięcy po narodzinach. Jego wyjątkowość polega na tym, że pił on w swym życiu tylko mleko matki. Może to i smaczne mięso, ale ciesze się, że w Polsce nie mamy takiej specjalności i tradycji gdyż ma ona w sobie znamiona barbarzyństwa. Do nieszczęsnej jagnięciny zaserwowano tortillę, sałatę i lokalne czerwone, całkiem niezłe wino stołowe. Potem były rozmowy i kawka i moja szarlotka, która zrobiła absolutną furorę.

 nieszczęsne cordero oraz sałatka z wybornym lokalnym serem kozim

Główną wizualną atrakcją Peńafiel jest zamczysko, w którym znajduje się Muzeum wina, niestety nie mogliśmy się wpasować w godziny otwarcia, dlatego przyszło nam zadowolić się widokiem zabytku od zewnątrz. Widok wspaniały rekompensował lekki niedosyt.


Samo miasto Peńafiel zupełnie nieciekawe, puste ulice, zaciągnięte żaluzje we wszystkich oknach, restauracyjki niespecjalnie zachęcające, no może poza pizzerią, przy wylotówce, gdzie właściciele stwarzają rodzinną atmosferę, jest wewnętrzna sala zabaw dla dzieci i smaczne, świeże jedzenie. Z żelazną konsekwencją, również tutaj dań się nie przyprawia, zauważyłam także jeszcze jedną prawidłowość - głównym dressingiem do sałatek i wszelkich dań jest oliwa w czystej postaci, zdarzają się jednak potrawy z majonezem, wówczas majonezu jest bardzo ale to bardzo dużo.. trzeba się przedzierać przez majonezową pierzynę by wydobyć te składniki, które rzekomo grają rolę główną.

pyszna sałatka z langustynek pod kołdrą z majonezu

O tym, że wina tutejszej apelacji są dobre nie trzeba chyba mówić zbyt wiele, wszak to oczywista oczywistość, opowiem o sprawie zupełnie nieoczywistej a mianowicie o winnicy Emina, która wypuściła jakiś czas temu na rynek wina o znacznie obniżonej zawartości alkoholu jak również wina zeroprocentowe. Możliwość istnienia tego typu win-nie win nawet przez myśl nam nie przeszła, pierwszy z nimi kontakt odbył się przez przypadek, kiedy to zakupiliśmy nieświadomie wino od zacnego producenta, nie patrząc na informację o procentach, bo kto by na to patrzył?
Gdy otworzyliśmy butelkę, mieliśmy ogromny problem ze zdiagnozowaniem wady wina, korkowe nie było, ale takie jakby skwaśniałe, na pierwszy plan wybijał się aromat lekko sfermentowanej maliny, byliśmy w sporym szoku doczytawszy, że jest to wino o zawartości 0,5% alkoholu. Nie polecam, jednak samą winnicę warto odwiedzić, bo oferuje cały wachlarz win najprawdziwszych, a żądnych wrażeń zapraszam do wypróbowania serii zerówek: białej, różowej, czerwonej i musującej. Ja poprzestałam na 0,5% i niżej tego poziomu nie zeszłam.  :)

Zdarzyło nam się uczestniczyć w wielu degustacjach, jednak ta z winnicy Vizar zapamiętana zostanie przez nas na długo. Usiedliśmy przy dużych okrągłych stołach, na półmiskach pyszniły się iberico i lokalny ser kozi. Byli z nami, poza znajomymi pasjonatami wina z Belgii, także nasz gospodarz, oraz właściciele winnicy. Dzięki temu, że usiedliśmy przy stole atmosfera była niewymuszona. Rozmowy toczyły się swobodnie, długo siedzieliśmy celebrując czerwone wino i przekąski. Największe wrażenie zrobiło na mnie wino najmłodsze, czerwone ale bardzo transparentne, łatwo pijalne, poprzez co zdradliwe, bowiem tym razem zawartość alkoholu nie była zaniżona.





W kolejnym poście przedstawię dalszy ciąg powyjazdowej relacji, wrażeń jest stanowczo za dużo by pomieścić je w jednym wpisie.

Mimo udanych wakacji ogromnie się cieszę z powrotu do Polski, poniżej przedstawiam jeden z powodów tej mojej niekrytej radości... myślę, że nie jestem w niej odosobniona.




c.d.n.

piątek, 13 lipca 2012

moja kastylijska mańana



Siedzę sobie w cieniu bordowolistnej  śliwy ozdobnej. Niedawno wstałam, choć duża część z sąsiedztwa szykuje się już do siesty. Jutro z pewnością uda mi się obudzić wcześniej....:)
Oczywiście całą winą za to moje długie spanie obarczam okiennice, słońce nie wdziera się z rana do pokoju i można spać - całkowicie wbrew sobie - znacznie dłużej niż ustawa przewiduje. Dzisiaj nie wybierzemy się na wino, nie będziemy zwiedzać ani nic kupować, zrobimy to mańana. 

Słabą mamy łączność ze światem z tego miejsca dlatego szczególową relację z podróży przedstawię po powrocie. Napiszę o cudownych pejzażach regionu La Rioja i Ribera del Duero, o pewnym nietuzinkowym Basku, o małych lemurach karmionych z butelki, o Barcelonie, którą zobaczę po raz pierwszy. Zrelacjonuję szereg winnych degustacji, wspomnę o dolinie rzeki Duero, o paru innych rzeczkach i rzeczułkach no i jak to zwykle ze mną bywa naszkicuję kulinarny landszafcik z wypadu. 
Póki co - słoneczne pozdrowienia z Kastylii!

PS Dla tych, którzy akurat wybierają się w te rejony sugeruję zabrać ze sobą: lep na muchy, dobrą herbatę i ulubione przyprawy w przyborniku. 
To są absolutne niezbędniki, dlaczego - wyjaśnię niebawem.

 i Hasta la vista !

wtorek, 10 lipca 2012

ciasteczka serowe z konfiturą z róży




Cudownym zrządzeniem losu dwie bliskie mi osoby postanowiły mnie całkowicie bez okazji obdarować najpyszniejszym upominkiem z możliwych - konfiturą z płatków dzikiej róży. Zostało mi przy tym powierzone odpowiedzialne zadanie przetestowania, czy róża ucierana na zimno, czy na ciepło jest smaczniejsza. Zaczęłam od tej utartej bez podgrzewania i z całkowitym przekonaniem mogę potwierdzić, że jest obłędna! Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłaby smakować lepiej, niemniej niebawem zajmę się eksploracją zawartości drugiego słoiczka. Róża okazała się być znakomitym dodatkiem do ciasteczek serowych, którym jak do tej pory zwykle towarzyszyła konfitura truskawkowa lub powidła śliwkowe.

Nie pojawi się na łamach tego bloga ich zbyt wiele, ale za to te które się pojawią będą znakomite - zapewniam. Potrawy, które za mojego dzieciństwa wychodziły spod rąk mojego taty, nie mamy - wyjątkowo. Pol position w tym zestawieniu zajmują niewątpliwie ciasteczka serowe - cudownie chrupiące i słodko-wytrawne jak lubię.
Tym razem w roli nadzienia wystąpiła konfitura z ucieranych na zimno płatków dzikiej róży, która urzekła mnie w tej odsłonie niezwykle. Przygotowanie ciasteczek nie zajmuje więcej niż pół godziny i nie angażuje wielu składników, wystarczą: ser biały, póltłusty, kostka masła, mąka i rzeczona konfitura. Jeżeli nie mamy róży na podorędziu nada się owocowa - tu jak mantrę powtórzę, że nie może to być dżem żelowy bo po podgrzaniu zaleje nam całe ciastka, przypali się i będziemy mieli zwęgloną katastrofę zamiast pysznych ciasteczek.





samozapamiętywalne proporcje:

200 g białego sera póltłustego,
200 g masła,
200 g mąki, 
konfitura z dzikiej róży,
cukier puder




Ser, masło i mąkę mieszamy w malakserze, następnie powstałe ciasto wałkujemy bardzo cienko i kroimy na kwadraty o wielkości takiej, jaka nam odpowiada, u mnie 3x3 cm. Na każdy kwadracik nakładamy odrobinę utartej róży po czym zawijamy według powyższego wzoru. Układamy na wysmarowanej masłem blaszce i wstawiamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika mniej więcej na 20 minut.
Po wyjęciu ciasteczek z piecyka, studzimy je i delikatnie posypujemy cukrem pudrem.

Podane składniki wystarczą na trzy blaszki ciasteczek.

Smacznego!



czwartek, 5 lipca 2012

makaron ragu bez fiksa



Szwajcaria. Kraj skrajnego uporządkowania, kwitnących balkonów, przepięknych jezior, zapierających górskich panoram, raj dla koneserów sera żółtego i wyśmienitych czekolad. Fajne miejsce do życia chyba choć bardzo inne od naszej Polski.
Gdy ponad dekadę temu odwiedziłam Szwajcarię, z wrodzoną sobie ciekawością wyruszyłam na eksplorację miejscowego supermarketu. Doznałam tam zdziwienia, bowiem znaczną część asortymentu stanowiły dania gotowe. Na jednej z półek wyeksponowane były zgrabne torebeczki z sosami do dań na ciepło, w milionie chyba odmian: szpinakowym, serowym, sosie roquefort, grzybowym, pomidorowym z ziołami, bez ziół, dalej mijałam słoiczki z podobną zawartością, następnie dressingi do sałatek w niewyobrażalnej liczbie, w buteleczkach i torebeczkach, na sypko i na płynno, największym zaskoczeniem był jednak dla mnie dział z warzywami, gdzie na półkach prezentowały się opakowania z krojonymi sałatami, marchewkami, gotowanymi i próżniowo pakowanymi buraczkami, ziemniaczkami, miksami zieloności w szeregu różnych zestawień aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Dalej były zamrażalniki po brzegi wypełnione gotowymi lazaniami, zapiekankami, daniami na patelnię i do mikrofali. Nie mogłam uwierzyć w to, że Szwajcarzy faktycznie kupują te wszystkie opakowania, jednak któregoś razu zaproszona zostałam na obiad…na pięknym okrągłym stole domowy obiad w wersji instant stał się faktem. Gdy weszłam gospodyni oderwała wieko schłodzonego pakunku o zagadkowej zawartości po czym wstawiła danie do mikrofali. Po chwili wyjęła z lodówki paczuszkę idealnie pokrojonej dwukolorowej sałaty z tartą marchewką, wysypała do ogromnej, stojącej na środku stołu misy i obficie zalała dressingiem znanej marki. Zatknęła w sałatę dwie wielgaśne łychy sałatkowe i w tym momencie rozległ się sygnał z mikrofali. Parująca, mocno pachnąca substancja zawędrowała na stół i tym samym posiłek czas było rozpocząć.
Czy smakowało? Smakowało, przecież koncerny spożywcze zrobią wszystko by połechtać kubeczki smakowe konsumentów, z resztą w miłej atmosferze wszystko smakuje lepiej. Niemniej byłam przerażona zjawiskiem, w którym uczestniczyłam.




Sytuację tę opowiadałam po powrocie wiele razy, jako niestworzoną anegdotę kulinarną, wówczas w Polsce nikt nie znał definicji dania instant, niewielu miało w domu kuchenkę mikrofalową, obiad wymagał co najmniej 30 minut przygotowań, trzeba się było trochę narobić.
Dzisiaj wspomnienie szwajcarskiego supermarketu ożywa w polskim sklepie, półki uginają się od mnogości polskich zup w pieć minut, kisielków, sosów, warzyw mrożonych z niewiadomo czym aby po podgrzaniu w kilka minut mogły się przeistoczyć w pełnoprawny posiłek, fiksów, koncentratów, kostek, mieszanek smakowych. Opakowania kuszą, kuszą nawet mnie – mega zwolenniczkę żywności nieprzetworzonej, stoję, zachwycam się nazwą, konsystencją, czcionką na etykiecie, w końcu sięgam, czytam skład, odkładam z rozsądku, bo wiem, że chcę, że mogę, że potrafię ugotować dobry posiłek bez wsparcia gotowców. Wciąż mam w pamięci zapachy maminych i babcinych obiadów sprzed lat, chcę by zapach przygotowywanych przeze mnie posiłków wrył się w pamięć moich dzieciaków tak żeby po latach nie musiały z sentymentem wspominać torebkowych dań instant z rodzinnego stołu lecz prawdziwe pełnowartościowe jedzenie.





Pozwoliłam sobie na te małą anegdotę, wspominając powstały niedawno przepyszny sos ragu do makaronu. Zastosowałam w nim fenomenalny 'wzmacniacz smaku' pod postacią sosu pomidorowego wg przepisu Pani Tessy Capponi-Borawskiej, publikowanego na łamach miesięcznika Kuchnia. Sos ten zrobiłam miesiąc wcześniej i zawekowałam. Wedle zapewnień autorki miał to być najlepszy sos pomidorowy na świecie. Takim też się okazał. 
Świetnie, że mam jeszcze kilka słoików, w kolejnym roku zrobię ich z pewnością znacznie więcej.


składniki sosu pomidorowego:

6 młodych marchewek,
4 młode cebulki od dymki,
kilka łodyg selera naciowego z liśćmi,
3 ząbki czosnku,
2 garście bazylii,
pęczek natki pietruszki,
dobrej jakości pomidory w zalewie - u mnie butelkowane włoskie, bo na nasze, najpyszniejsze musimy jeszcze chwilkę poczekać,
oliwa,
 sól,
 pieprz,
 cukier

Grubo siekamy warzywa, wszystkie składniki gotujemy razem, około 1,5 godziny ale doprawiamy dopiero pod koniec gotowania. Na koniec miksujemy wszystko blenderem. 
Gorący sos wkładamy do wyparzonych słoików.

Taki sos pomidorowy z makaronem dowolnej maści to kategoryczne niebo w gębie, jednak tym razem posłużył mi on jako dopełniacz smakowy, bowiem postanowiłam zmierzyć się na poważnie z makaronem ragu. Nie kupiłam mielonego mięsa lecz spory kawałek udźca wołowego, który pokroiwszy podsmażyłam na smalcu z dużą ilością słodkiej, mielonej, papryki i z 3 cebulami pokrojonymi drobno. Następnie podlałam wodą i przez półtorej godziny kontrolowałam ilość płynu - musicie wiedzieć, że dość często przypalam garnki...
Gdy kawałki mięsa znacznie zmiękły zalałam całość znakomitymi pomidorami z zalewą, dodałam też pół słoiczka sosu opisanego powyżej,duuuużo suszonej szałwi, pieprzu, soli, nieco cukru i sporo oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia. Całość pobulgotała sobie jeszcze pół godzinki na małym ogniu, by zwieńczyć dzieło potraktowałam sos blenderem.

Oto znakomicie aromatyczny i intensywny w smaku sos do makaronu.





składniki sosu ragu:

600-700 g wołowiny (udziec, łopatka),
3 cebule,
2 łyżki smalcu,
łyżka słodkiej, mielonej papryki,
butelka lub dwie puszki pomidorów w zalewie,
ok 150 ml domowego sosu pomidorowego,
szałwia suszona,
 sól,
 oliwa,
 cukier,
 pieprz czarny grubo mielony,
makaron tagliatelle lub spaghetti



niedziela, 1 lipca 2012

zupa krem z czerwonej kapusty


Dzisiaj przedmiotem mojego wpisu będzie najdziwniejsza bodaj potrawa jakiej kiedykolwiek miałam okazję kosztować… najdziwniejsza choć niezwykle prosta w przygotowaniu i smaczna.
Polacy ukochali sobie kapustę maści wszelkiej – surową, duszoną, ukwaszoną, modrą na słodko, kapustę jako farsz, kapustę w gołąbkach, w kapuśniaku, bigosie…Biorąc pod uwagę tę długą listę i polską niewyczerpywalną kreatywność w obrębie kapusty, tym bardziej zastanawia, że najbardziej zaskakujące danie na bazie tego warzywa zaserwowano mi w Hiszpanii, nie w Polsce.
Zupa powstała na moich oczach i im dłużej patrzyłam na jej przygotowanie, tym bardziej miałam wątpliwości, czy nada się do zjedzenia. Gdy postawiono przede mną miseczkę zupy krem o fioletowo-niebieskiej barwie nie mogłam nasycić oczu widokiem, choć wątpiłam w smak … w salaterce obok pyszniły się grzanki z białego pieczywa… 
Jak się okazało moje obawy były bezpodstawne, można je tłumaczyć co najwyżej lękiem przed nieznanym, zupa smakowała wybornie!

Lubię kuchnię ironizującą, lubię kucharzy, którzy poprzez zabawne propozycje kulinarne puszczają oko do klienta… wychodzę z założenia, że fajnie jest czasem zejść z utartego szlaku i na przekór własnym obawom oddać się szaleństwu – tak w życiu, jak i w kuchni. Niebieska zupa z pewnością rozbawi Waszych gości, będzie przedmiotem ożywionej dyskusji i na długo zostanie zapamiętana. Zobaczcie jak taka zupa zadziała na dzieci, a najlepiej poproście by same ją zrobiły, przepis jest bowiem przebanalny.
Dzieci uwielbiają potrawy o kontrowersyjnym ubarwieniu, patrz - lody smerfowe czy torty upstrzone lukrem plastycznym we wszystkich kolorach tęczy, zatem zupa na fioletowo w sposób oczywisty znajdzie się w kręgu ich zainteresowania a w odróżnieniu od powyższych konsumpcja wyjdzie im na zdrowie. … 



Składniki:

mała główka kapusty czerwonej,
dwie młode cebule,
4 ziemniaki, opcjonalnie,
dwa listki laurowe,
ziele angielskie,
kilka ziaren pieprzu czarnego,
odrobina soku z cytryny,
białe czerstwe pieczywo na grzanki,
masło

Kapustę kroimy na ćwiartki wkładamy do garnka średniej wielkości, dodajemy cebulę w całości i przyprawy, zalewamy wodą gotujemy do czasu, gdy kapusta będzie miękka (ok. 40 minut w zależności od wielkości główki). Pod sam koniec możemy dodać pokrojone  ziemniaki, choć nie jest to obligatoryjne. Po zdjęciu z gazu miksujemy blenderem, solimy. Na patelni rozgrzewamy masło i wrzucamy doń drobno pokrojony biały chleb by się ładnie zarumienił.
Możemy zupę delikatnie zakwasić, wówczas uzyskamy jeszcze ładniejszy efekt końcowy, bo krem w kontakcie z cytryną punktowo zmieni barwę na przyjemnie różową.

;)