środa, 18 września 2013

sałatka z grillowanymi grzybami i grzybobranie, którego nie było



Przygotowania trwały dwa wieczory. Chciałam uniknąć sytuacji w której porzucona przeze mnie na weekend rodzina poza uszczerbkiem emocjonalnym, powodowanym tęsknotą, doświadczyłaby także niedoborów natury kulinarnej. Powstała fasolka po bretońsku, chińskie danie z tofu i kurczakiem, jak również całkiem pokaźny gar zupy jarzynowej. Lodówka została zaopatrzona suto, a ja z delikatnym zaledwie wyrzutem sumienia opuściłam swoje gniazdo i wyfrunęłam w Bory me ukochane by zaznać grzybowych rozkoszy i choć nie lubię dłuższych dystansów, to wsiadłam do swej 'czerwonej strzały' aby w strugach deszczu oddalić się w kujawsko-pomorskie rejony. Cel podróży był jeden, oczyma duszy mojej widziałam nieskończenie duży kosz po brzegi wypełniony podgrzybkami i kozakami czerwonymi - oj jak dużo było grzybów w tym moim wyobrażeniu!!! Im cięższa była trasa i im deszcz zacinał intensywniej, tym większa była moja determinacja, tym większa pewność co do spełnienia moich grzybowych planów...




Na miejscu przywitał nas, wszak  nie jechałam w pojedynkę, cudnej urody kozak stojący tuż u wrót naszej drewnianej chałupiny - czy mógł być lepszy wstęp przed nieuniknionym wysypem jakiego miałyśmy doświadczyć lada chwila? Na pierwszy ogień poszła kurkowa górka i suchy prawdziwkowy las - szłyśmy wytężając wzrok i próbując nie zauważać niesprzyjających warunków atmosferycznych. Nad jeziorem wędkarze, rozbiwszy swe obozowiska rzucili w naszą stronę mimochodem - "grzyb się jeszcze nie sypnął, pada od trzech dni, trzeba jeszcze poczekać" - wysłuchałam tego całkowicie niepotrzebnego komentarza i z uwagą Sherlocka Holmesa kontynuowałam eksplorację poszycia. Skoro zarówno górka jak i suchy las postanowiły nie być dla nas łaskawe, udałyśmy się w stronę maślakowych sosenek - tam chwała Bogu odnotowałyśmy pewien sukces wydobywając z runa około dziesięciu miniaturowych i bardzo obślizgłych egzemplarzy. W dniu kolejnym miało być inaczej, bowiem celem naszej podróży było miejsce, które w rodzinnej mitologii funkcjonuje jako grzybiarski Eden - wśród gęstych nasadzeń młodej brzozy swego czasu znaleźć można było nieopisane cuda - tym razem nie było powodu by sądzić, że będzie inaczej, przecież padało, a temperatura dopisała. Niestety było bardzo inaczej, młodniak nie zaszczycił nas choćby jednym grzybem. Kolejnego dnia zaliczyłyśmy stanowisko kaniowe i nie zaliczyłyśmy ani jednej kani, całe szczęście jedną upolowałam z samochodu jadąc leśnym duktem dzień wczesniej. Tym sposobem odbyłam całkiem sympatyczne grzybobranie, w którym grzyby nie grały kluczowej roli, nie przywiozłam do domu grzybów co prawda, ale w ramach rekompensaty niezwykle smakowity przepis na leśną sałatkę, jaką serwuje się w Borach.




składniki dla jednej osoby:

bukiet zieloności - u mnie pół rzymskiej sałaty, garść rukoli, garść endywii, kilka listków szpinaku
pół pieczonej, obranej ze skórki papryki czerwonej
kilka łebków leśnych grzybów - u mnie koźlarze czerwone i podgrzybki brunatne
5 plastrów cukinii

+ w Borach sałatka serwowana jest dodatkowo z grillowanym serem wędzonym, który niewątpliwie dobrze współgra z resztą składników, dziś chciałam by było lżej, stąd wersja bezserowa 

składniki sosu: 

pół filiżanki jogurtu,
dwie łyżeczki śmietany 18%,
łyżka octu z białego wina,
łyżeczka cukru, 
sól, 
pieprz, 
duży ząbek czosnku

inspirację znalazłam tu

Sałatka jest cudowna gdyż w finezyjny sposób łączy smaki dojrzałego lata i wczesnej jesieni. Mamy tu mnóstwo zielonej świeżyzny, przy czym wybór liści jest zupełnie nieograniczony, tym co ją dopełnia i stanowi o efekcie końcowym są grillowane warzywa i grzyby oraz aromatyczny sos czosnkowy.
Na przełomie lata i jesieni niemal zawsze mam pod ręką upieczoną paprykę. Jest teraz wyjątkowo dorodna i nasza, nasza, nasza!!! Piekę ją ze skórką około pół godziny w temperaturze 200 stopni, gdy ostygnie usuwam skórkę i zajadam do wszystkiego co popadnie.

Kapelusze grzybków obgotowałam 10 minut, odcedziłam po czym przesmażyłam obustronnie na grillowanej patelni wraz z plastrami cukinii. Osoliłam wszystko delikatnie. Na półmisku ułożyłam kopczyk z zieleniny, który suto polałam czosnkowym sosem, następnie dopełniłam papryką, grillowanymi grzybami i cukinią.

Było pysznie, prawie jak w Borach!!!




Trapi mnie tylko pytanie, skąd ta wielość grzybów leśnych na warszawskich targowiskach...




środa, 11 września 2013

tam gdzie dzieci gotują...



Gdy byłam dzieckiem nie znosiłam mielonych kotletów, pulpetów i gołąbków - w obliczu mielonego mięsa byłam gotowa poprzysiąc dozgonny post, przejść na dietę wegańską, zadeklarować nieskończenie ogromny ból brzucha, lub gdy nadarzała się sposobność a stolik nie był monitorowany, posłużyć się rekawem by przekazać znienawidzoną porsję mięsiwa siedzącemu obok koledze. Metody na omijanie nielubianego smaku i konsystencji były opracowane do perfekcji. Nie pamiętam bym jakoś wyjątkowo nie lubiła szpinaku, choć wiadomo, że w latach 80 tych szczególnie dbano by był on niejadalny. Poza mieleńcem generalnie przepadałam  za wszystkim - tym wszystkim co było dostępne, a wszystko miało inny wymiar niż dzisiaj. Patrzę na dzisiejsze dzieciaki i widzę, że wachlarz smaków niejadalnych, mimo ogromnej dostępności produktów maści wszelkiej, jest coraz bardziej obszerny. Nie wierzę, że wynika to z wrodzonej niechęci czy nietolerancji, bo tak sprawę postrzegając możnaby spokojnie fundować dzieciom nutellę na śniadanie , obiad i kolację - niech je skoro to mu smakuje najbardziej...










Dziecko często traktowane jest jako półkonsument - nie tylko w knajpach, ale niestety również w domu, z góry zakłada się, że nie doceni smaku przez wielkie 's'. O pomstę do nieba woła fakt, że nawet w dobrych restauracjach menu dziecięce zamyka się w nuggetsach z kurczaka, frytkach do tego, pomidorówce, spaghetti z sosem bolońskim i utartym byle serem lub ewentualnie jakąś opcją na słodko. To rozwiązanie najbezpieczniejsze, zagwarantuje dorosłym względnie spokojną biesiadę, stanowi także gwarancję, że dziecko z lokalu głodne nie wyjdzie - no bo przecież frytki i smażone w tłuszczu głębokim kurczakowe skrawki są tym co tygrysy lubią najbardziej!




W minionym tygodniu, za sprawą pomysłu mojej córki smakoszki (szczególnej entuzjastki ajwaru, pomidorów, oliwek, ucieranego własnoręcznie pesto i pasztetu sojowego) odbyło się przyjęcie urodzinowe z gotowaniem w wydaniu dziecięcym na czele. Kuchnia Little Chef  przeniosła się właśnie do  siedziby zastępczej, gdyż lokal docelowy podlega remontowi. Mimo chwilowych przenosin wnętrze czasowe zaaranżowane jest z niezwykłym smakiem, znajdujemy się w obszernej jadalni z szerokim aneksem kuchennym. Mamy do czynienia z prawdziwą kuchnią, prawdziwymi sprzętami kuchennymi i prawdziwym, dobrym jedzeniem. Udawania nie ma. W menu pojawiły się potrawy kontrowersyjne takie jak bruscchetta z pomidorami i czosnkiem oraz z hummusem, ręcznie lepiony makaron z własnoręcznie przygotowanym pesto i lody waniliowe.
Niecierpliwie czekałam na dzień urodzin, by przekonać się jak to jest z tym dziecięcym apetytem i awersją do smaków. Pierwszą niespodzianką był widok mojego dzisięcioletniego syna, który z zaangażowaniem kroił znienawidzone przez siebie pomidory (jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi on naprawdę ich nie cierpi). Jeść-nie jadł efektów swej pracy, z przyjemnością i ze smakiem skupił się za to na hummusie. Wśród innych uczestników zabawy miseczka z suto doprawioną krajanką pomidorowo-czosnkową cieszyła się ogromnym powodzeniem. Podczas dwugodzinnej imprezy w wielgaśnym moździerzu utarte zostało aromatyczne pesto, które podano następnie z ręcznie ulepionym makaronem. Nie mam watpliwości, że to właśnie danie główne najwięcej frajdy wszystkim sprawiło. Zabawa z ciastem i kręcenie korbką fajowej maszynki szło nad podziw sprawnie, potem w cieście zatopione zostały listki pietruszki, dzięki czemu płat makaronu przypominał witraż. Makaron zaserwowany został z zielonym pesto i jedli go wszyscy, tylko bardziej zadeklarowane niejadki pozwoliły sobie nie dojeść porcji do końca. Ja wyłowiłam z synkowego talerza jedną kluskę - była idealna, twardawa wewnątrz i równomiernie oblepiona bazyliową otoczką.
Na koniec wjechał maminy tort z lodami. Moje dziecko było zachwycone, myslę, ze inni uczestnicy kucharzenia także długo nie zapomną tej imprezki.










Obawiałam się nieco, że przyjęcie urodzinowe któremu nie towarzyszy paczka czipsów i cola, może nie zostać docenione przez dzieciaki, jednak całe szczęście, dzieci smak prawdziwy i zdrowy docenić potrafią, trzeba je tylko do tego umiejętnie zachęcić. Akademia Little Chef  zrobiła to genialnie. Pozostaje liczyć na to, że także inne miejsca zaczną traktować małych klientów godnie, przygotowując cudownie smaczne, sezonowe, dziecięce menu. Tego sobie i wszystkim maluchom życzę, bo o zmysł smaku trzeba dbać, trzeba go rozwijac, by na stare lata nie stać się smakowo ograniczonym entuzjastą smażonych we fryturze kurzych skrzydełek. Amen.




piątek, 6 września 2013

bagietka versus ja - pierwsze starcie



Po raz kolejny dołączyłam do przemiłego grona piekących blogerek. Znów padło jakże cudowne i motywujące hasło 'i niech nam się upiecze!!' wypowiedziane przez Amber.  Z zapałem podjęłam więc rękawicę i pobudziłam do życia zakwas, niestety mimo początkowego entuzjazmu, tym razem moje pieczywo upiekło się niezbyt modelowo.
Wiem, że równolegle z moim postem pojawi się w naszej blogosferze szereg odsłon bułeczek według tego samego przepisu i wiem tym samym, że wszystkie te odsłony będą znacznie bardziej udane niżeli moja. Cóż, moje bagietki średnio się upiekły, nie mam wątpliwości, że jest to wynikiem szeregu popełnionych przeze mnie błędów, bądź zaniedbań.  Biję się więc po piersiach zagryzając porażkę sflaczałym tworem bagietkopodobnym, nie do końca wiedząc, ktory z moich grzechów był najciężyszy - być może nieumiejętnie maglowałam ciasto, kto wie, może też niezbyt pieczołowicie uformowałam moje bułeczki, być może mój zakwas nie sprostał zadaniu a może to wszystko wina piekarnika, który wciąż nie w formie... Nie wiem. W każdym razie moje bagietki wyglądają dość rozpaczliwie, czego dowodem niech będzie poniższe zdjęcie.




Bagietka musi chrupać a moja nie chrupie wcale, powinna także zwyczajowo mieć przekrój o średnicy większej niż 2 centymetry, moja ma tyle w porywach. Na pocieszenie powiem, że smak nieco łagodzi porażkę, gdyż w zasadzie nie mogę mu nic zarzucić, poza wszystkim bagietki wyglądają tak rozpaczliwie, że są aż śmieszne - ich skrajna nieforemność i niewyględność mnie rozczula. Z pewnością na bardziej udane wersje domowych bagietek zapraszam do:



Poniżej wierna kopia przepisu Renaty S., którego w udokumentowany sposób nie przeinaczyłam robiąc swoje bagietki, jednak coś musiałam zrobić po drodze bardzo źle, skoro pieczywo rosnać nie chciało. Cóż, mogę zachęcać do spróbowania, mnie z pewnością czeka jeszcze niejedno starcie z bagietką. W rundzie pierwszej 1:0 dla bagietki :)



 składniki:

28og letniej wody
480g zakwasu zytniego, o konsystencji jak na grube nalesniki naleśniki; dokarmiony lub nie*
480-600 niebielonej maki (ilosc maki zalezy od jej stopnia wilgotnosci, temperatury otoczenia itp)
2 1/2 łyżeczki soli
2 łyżeczki cukru
1 łyżka drożdży instant**
4 łyżeczki glutenu (opcjonalnie)


*  Jeśli dokarmisz  zakwas przed użyciem, chleb wzrośnie lepiej; ale jeśli jesteś w pośpiechu, niedokarmiony zakwas po prostu użyczy mu smak, a drożdże w recepturze zadbaja o wyrastanie ciasta.
** Przy dobrze dokarmionym zakwasie, drozdze pominac

1) W dużej misce połącz wodę, zakwas i 3 szklanki mąki, reszte maki dosypiesz pozniej. Dobrze wymieszaj.

2) Dodaj sól, cukier, drożdże i gluten, następnie dodatkowe 1 1/2 do 2 szklanki mąki. Mieszaj aż ciasto bedezie odchodzilo od scianeki, dodając tylko tyle dodatkowych mąki ile to konieczne; luzne (lepkie) ciasto da lekki miazsz.

3) Mieszaj ciasto przez 7 minut mikserem; lub 8 do 10 minut ręcznie, na lekko natłuszczonej powierzchni. Ciasto możnae również zagniesc w automcie do chleba nastawiajac na odpowiedzni cykl. Po zakończeniu, przenieś ciasto ją do miski by roslo, jak poniżej.

4) Umiesc ciasto w wysmarowanej olejem misce, przykryj miskę i odstaw dowyrosniecia az zwiekszy objetosc dwukrotnie, około 90 minut.

5) Delikatnie odgazuj ciasto i podziel go na sześć części (dla cienkich bagietek) 
6) Uformuj z każdego kawałka waleczki do 35cm długosci, uluz je conajmniej 10 cm od siebie, poloz bagietki na blaszke poryta pergaminem lub w specjalnych formach do bagietek.

7) Pokryj chleby lekko wysmarowanej folią spozywcza i zostaw do wyrastania na  1 1/2 do 2 godzin. Pod koniec wyrastania rozgrzej piekarnik do 225°C.

8) Aby uzyskac klasyczny wygląd bagietek, naciac je trzy razy na 1 cm. 

10) Piecz bagietki przez około 25 minut lub do uzyskania zloto-brązowgo koloru. Wyjmij chleb z pieca. Wyłącz piekarnik, lekko uchyl drzwiczki na kilka centymetrów, wsun ponownie chleb do pieca i zostaw az do schlodzenia pieca bez blaszek. W ten sposob chleb zachowuje chrupiaca skórkę.



Drogie Dziewczynki!! Dziękuję za wspólny czas i wspólne bagietki, nawet jeśli moje nie wyszły popisowo były niezwykle sympatyczne...