wtorek, 21 stycznia 2014

dramat w trzech aktach nad miską makaronu, a na pociechę domowy pasztet z soczewicy



Południowa Francja. Orange. Lipcowe, upalne popołudnie.

Żar się leje z nieba, które nieskalane jest choćby najmniejszym obłoczkiem. Po godzinach turystycznej tułaczki, u stóp rozsławionego teatru antycznego ostatkiem sił zamawiam makaron z bazyliowym pesto, niechże On będzie ukojeniem dla mych wygłodniałych trzewi, ulgą dla pokrytych pęcherzami stóp, wytchnieniem dla zmęczonych oczu, nagrodą dla czekających odpoczynku nóg... niech będzie...


Warszawa Śródmieście. ul. Piękna, styczniowy, bezśnieżny wieczór

Parkujemy vis a vis wejścia do knajpki. Klimat jest cudny. Czekamy spotkania z miłymi sercu ludźmi pod uwięzionym we wnętrzu drzewkiem oliwnym. Kelnerka czarująca, a stosunkowo krótkie menu zwiastuje niezapomnianą przygodę. Żołądek powoli przylepia się do kręgosłupa i krzyczy by zamówić dla niego dużo więcej niż wskazuje rozsądek. Rozochoceni - ja i mój żołądek, po małym entre w postaci cava i sałatki, zamawiamy czarne tagliolini - niech będzie ukoronowaniem wszystkich wyobrażeń, które powstały podczas wertowania karty, niech stanie się tym, co każe mi ten wieczór i owe miejsce pamiętać po kres... atramentowy makaron - mój pierwszy!


Tyrol Południowy. Wysokość 2250 m n.p.m. Obezwładniający widok na dostojną królową Dolomitów - Marmoladę. 

Sam fakt, że tu dotarłam o własnych siłach nie powodując po drodze zamachu na własne życie podziwu jest godzien, a ów podziw zwieńczyć należy, czymże by innym, jak nie wysokoenergetycznym posiłkiem? Wykonawszy zatem całkiem imponującą serię wymachów i skłonów, udaje mi się uwolnić kończyny dolne od zbędnego balastu i z wdziękiem, porównywalnym do wdzięku motyla, udać w kierunku stokowej jadłodajni. Zamawiam gnocchetti tirolesi, bo nie ma nic lepszego po wzmożonym wysiłku niż makaron, wiadomo...




Chwila w której pojawia się przed nami wyczekana porcja jest jak nagroda, nagroda za bezkolizyjny zjazd trasą śmierci (choćby była to trasa niebieska, ciesząca się niezwykłym powodzeniem wśród młodzieży przedszkolnej), nagroda za godziny spędzone na turystycznym, zatłoczonym szlaku, nagroda za grzeczne czekanie i nie podjadanie między posiłkami by móc smaczniej i pełniej przeżywać tę wyczekaną kolację... 
Z namaszczeniem smakuję więc pierwszy kęs wyczekanego dania i okazuje się, że klapa!!
Makaron pod rzymskim teatrem jest rozgotowany, a marna kropelka pesto pochodzi ze słoika, tagliolini na Pięknej jest być może piękne i czarne jak atrament, ale nie ma w nim za grosz smaku, nie ma także pomidorów concasse, które wedle menu być powinny, gnocchetti tirolesi są absolutnie niejadalne - konsystencja jest niedopuszczalna, a wygląd wywołuje skojarzenia z kręgu skojarzeń zdecydowanie pozagastronomicznych.
Jestem zrospaczona!! Chce mi się wyć, przecież tak czekałam na tę chwilę, tak sobie wyobrażałam przyjemny moment konfrontacji, we wspaniałych okolicznościach przyrody, niestety ani kojący widok na Marmoladę, ani na drzewko oliwne, ani na masywną fasadę antycznej budowli nie łagodzi niesmaku. Miłe towarzystwo, wiem, że powinno przynosić mi osłodę, nie przynosi jej jednak zupełnie. Jestem sama, całkowicie sama z moją niedopieszczoną, niechcianą, niekochaną porcją. Próbuję po raz pierwszy, drugi, a moje oblicze manifestuje niechęć absolutną do dania stwórcy.
Pytana o to, czy wszystko smakuje, wzbijam się na wyżyny subtelności i werbalizuję wyłącznie niechęć do dania, szczędząc przeklinanego w myślach kucharza. Na domiar złego okazuje się, że ten sam jegomość przyrządził całkiem przyzwoite farfalle, tudzież koktajl z krewetek dla moich towarzyszy, czym spotęgował moje poczucie krzywdy i osamotnienia. Z impetem wbijam widelec w kopczyk makaronu, dąsam się i precz odsuwam talerz. Z knajpy wychodzę głodna, ekstremalnie wściekła, mrucząc pod nosem "nigdy więcej".



W knajpach zdarzają się niemiłe niespodzianki. szczęśliwie częściej mam okazję doświadczać tych miłych zaskoczeń. W domu mam za to zawsze gwarancję, że zjem dobrze, nawet, gdy serwuję sobie, tak jak dziś danie resztkowe. W moim pasztecie spoczęło sporo niezagospodarowanych w ciągu tygodnia ostatków. W pasztecie doczekały kresu: pieczarki sztuk cztery, kilka pomidorków suszonych wydobytych z dna słoika i delikatnie podwiędła marchewka. Pasztety warzywne i mięsne są świetne zimą, bo można je i na zimno i na ciepło podawać, w pojedynkę jak w akompaniamencie, zawsze smakują i powodują przyjemne uczucie sytości. Oto jak zrobiłam mój :

składniki na dwie małe foremki:

300 g zielonej soczewicy,
1 duża marchewka,
4 podsmażone pieczarki,
listek laurowy,
duża cebula podsmażona na oleju,
duży ząbek czosnku, 
10 pomidorów suszonych z zalewy,
gałka muszkatołowa, 
pieprz, 
sól,
jajko ekologiczne,
4 łyżki bułki tartej,
masło do wysmarowania foremek,
garść posiekanych włoskich orzechów

Soczewicę gotowałam 30 minut z pokrojoną w talarki marchewką, listkiem laurowymi solą. Po ugotowaniu i wystudzeniu wrzuciłam ją do czaszy malaksera, dodając pozostałe składniki poza orzechami. Foremki wysmarowałam masłem i oprószyłam kruszonymi orzechami. Na wierzch pasztetu  także sypnęłam nieco tej kruszonki i wiórki masła. Piekłam całość w temperaturze 170 stopni niemal przez godzinę. Kroiłam dopiero po wystudzeniu, wówczas pasztet stał się zwarty.


To co? Macie jakieś resztki w lodówce? Jeśli tak, pasztet z soczewicy daje szerokie możliwości, nie zawahajcie się więc ich użyć :)


30 komentarzy:

  1. Jaką dużą użyłaś blache ?
    Przepis super, na pewno niebawem upieke ;)
    Zapraszam do mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 18x8 cm dwie malutkie, albo jedna standardowa keksówka. Taki przepis-nie przepis :) Bardzo udane danie eksperymentalne z soczewicy i tego co w lodówce zalegało. Już lecę do Ciebie Julio, dzięki za wizytę!

      Usuń
  2. Jak to mój mąż powiada, jestem kobietą której nie da się zadowolić w restauracji:-). Agatko ja to nawet czasami myślę, że ze mną coś nie halo, no bo jak inaczej , jak za każdym razem to właśnie ja wychodzę z restauracji z niezadowoloną miną i słowami "nigdy więcej". Ale po Twoim wpisie widzę, że nie jestem osamotniona w tej materii:-). Największego pecha mam właśnie do makaronów:-) i dziwi mnie to bo przecież nie trzeba dużej filozofii by ugotować dobre danie makaronowe, prawda:-).
    Twój pasztet choć jak to napisałaś z resztek, wygląda wspaniale i dostojnie i mam na niego wielką ochotę, śmiem nawet twierdzić że byłby w stanie mnie zadowolić:-)
    Pozdrawiam:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bywam zadowolona i to bardzo! Czasami jedzenie w knajpie rzuca na kolana, ale póki co zdarzyło mi się to zaledwie kilka razy. Nieudany makaron boli mnie najbardziej, bo tak jak piszesz - trzeba się postarać, albo nie mieć smaku, by go zepsuć. Myślę, że takich kosmitek jak my jest jeszcze więcej, mam nadzieję, że niebawem się ujawnią poniżej ze swoimi spostrzeżeniami :))) Mnie w najbliższym czasie czeka wizyta w restauracji, co do której mam duże oczekiwania, zobaczymy jak będzie. pa!

      Usuń
  3. Ja w sumie to już chyba boję się knajp. I znam to uczucie głodu, które jest dobite niejadalnym daniem...Ostatnio w Zielonej Górze otworzono klimatyczną restaurację i sądząc po opiniach powinno być smacznie... Robiłam 2 podejścia. Chyba ze mną jest coś nie tak, bo restauracja nadal zbiera same ochy...Pomijając sfochowaną obsługę, zamówione potrawy były poniżej przeciętnych.
    A pasztet do tej pory robiłam z czerwonej soczewicy i chętnie skosztuję Twojej wersji:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ot, jakie minusy wynikają z faktu, że w domu tak dobrze się jada. Danie w knajpie powinno być dopieszczone co najmniej tak, jak w domowej kuchni. Ja mam spore szczęście do knajpek, ale mimo to, gdy trafi się jakaś niedorobiona potrawa krew mnie zalewa, nie umiem tego zaakceptować, przemilczeć. Jedno nieudane danie przekreśla w moich oczach restaurację dokumentnie i choćby ludzie piali, choćby kulinarni recenzenci chwalili mnie to nie rusza. Życzę Ci jak najlepszych miejsc na Twojej drodze :)

      Usuń
  4. No to ja się dołączam. I zawsze mam potem dylemat co robić gdy uśmiechnięty kelner pyta czy smakowało, mówić prawdę, która i tak nie wiadomo czy trafi do kogo powinna czy zagryźć zęby i skończyć na "dziękuję".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem coraz odważniejsza, ale nie jestem w 100% szczera, bo musiałabym sporo żółci wylać w kulturalnym bądź co bądź miejscu, w którym inni goście czują się chyba nieźle. Dlatego wyrażam pewną dezaprobatę, ale bez wdawania się w szczegóły, a potem opowiadam znajomym o tym jak potwornie karmią w tym miejscu ;)

      Usuń
  5. Tak właśnie muszę zrobić przegląd lodówki i to co znajdę zapewnie wyląduje w pasztecie, bo właśnie na pasztet przyszła mi wielka ochota :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zimą ochota na pasztet jest w pełni uzasadniona :)

      Usuń
  6. Makarony jadam w kilku,dosłownie, miejscach w W-wie.
    I w głowę zachodzę,jak można źle ugotować makaron.
    I do tego w restauracji.Zgroza!
    A z atramentem makaron uielbiam.
    Wkrótce zrobię swój,domowy.
    Pasztet z soczewicy chyba wynagrodził Ci te restauracyjne wspomnienia?
    Natomiast z jedzeniem w knajpach mam zawsze nie po drodze,bo zawsze coś jest nie tak.
    Inni zadowoleni,pysznie usmiechnięci.
    Ja wymagająca i nienasycona...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...kolejna kosmitka :) nawiązując do poprzednich komentarzy. Gdzie jadasz? które miejsca polecasz? ja jadłam pyszny makaron póki co w trzech miejscach w stolycy - Bosko Włosko, Da Gusto, Piccola Italia, myślę intensywnie o Mące i Wodzie - mam co do niej największe oczekiwania. W tym tygodniu czeka mnie doświadczenie kulinarne z górnej półki na Rozdrożu. Ciekawa jestem ogromnie jakie będą momenty i czy będę nasycona...

      Usuń
  7. Świetnie się czyta Twoją recenzję - opowieść ... Wiesz, a ja mam znowu tak: rzadko jadam w knajpkach i zwykle wszystko mi pasuje :-) Jakaś nie wymagająca jestem, albo szczęśliwa, że nie muszę gotować...
    Pasztet świetny, ciągle się zbieram, aby podobny upiec, tyle, że mam mięsożerców w domu - zrobię dla siebie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mięsny też dobry, wszystko zależy od tego co akurat masz na stanie. Z wersją wege jest znacznie mniej roboty, ale zadeklarowani mięsożercy trochę kręcą nosem na strączkowy pasztet. Ja go lubię, może ze względu na wegetariańskie wychowanie...?
      A co do tematu przewodniego - widać masz szczęście i niech Ci ono nadal sprzyja, niefajnie jest być wściekłym podczas długo planowanego wyjścia na miasto ze znajomymi, ja niestety, gdy źle mnie karmią robię się nieznośna :)
      serdeczności!!!

      Usuń
  8. Wiesz Aga ja kiedyś upiekłam pasztet wegetariański...taki z czerwonej soczewicy dla odmiany . Wyszedł mi całkiem smaczny, wyglądał apetycznie i pachniał zachęcająco dzięki bogactwu przypraw.
    Mój mąż niestety po grze wstępnej przy drzwiach
    - Co słychać kochanie, co tak pięknie pachnie?
    - Pasztet upiekłam :) TU POŻĄDANIE W JEGO OCZACH / WZGLĘDEM PASZTETU, NIE MNIE :)/
    - Pasztet wegetariański upiekłam / Tu pożądanie zniknęło i rozczarowanie wielkie wymalowało mu się na twarzy - takie z gatunku JAK MOGŁAŚ ! / Oczami wyobraźni widział już pasztet taki jaki na święta pieczemy. Skwitował to tylko posępnym :
    - Żeby mnie własna baba tak pasztetem oszukiwała ... :):):)

    Gdy się nasze wyobrażenia mijają z rzeczywistością to jest to zawsze bardzo bolesne :):)


    usłyszeniu, że to wege

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas w domu też głównie ja jestem nim zachwycona, jedno z dzieci wyraziło się przychylnie o nim, twierdząc, że lepszy od mięsnego, którego szczerze nie znosi...;) Ja tam swoje wiem, bo przywykłam do bezmięsnych posiłków i rozmaitych pasztetowych wariacji.
      buziaksy!!

      Usuń
    2. U mnie byłoby podobnie jak u Ankawell... Córcia by spróbowała, bo twardo trzyma dietę, ale mąż:-)
      Od lat nie mogę go nawet do dodatku ziół przekonać :-(
      Ale dzisiaj Wielkie Gotowanie u mnie: będzie i pasztet wege ;-)

      Usuń
    3. u mnie wczoraj powstały zrazy zawijane, a przedwczoraj dotarła do mnie słuszna porcja ekologicznych serów z Polski :) W sobotę będzie więc swojska uczta! Pasztetowi fajnie robią okalające go orzeszki, to miłe urozmaicenie, ja uwielbiam grę konsystencji. A w kwestii domowników, którzy krzywią się na wege pasztety - w każdym domu chyba znajdzie się taki, u mnie też :)

      Usuń
  9. ja zwykle tak mam, że przeważnie wybieram albo najgorsze miejsca na stołowanie się, albo najgorsze danie w menu. zdarzyło się kilka wyjątków, ale już nie raz zaklinałam się, że więcej nie wybiorę miejsca na jedzenie :) z pasztetami doświadczenie mam marne, na te mięsne to właściwie dostałam zakaz, bo za każdym razem próbowałam coś przekombinować na "zdrowszą" wersję i efekty były mało jadalne. za to jak ostatnio zrobiłam taki pasztet soczewicowo/jaglany, to został pochwalony i nawet zjedzony z ochotą :) ten Twój wygląda bosko, chyba się znowu skuszę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Olu, to zasługa orzeszków! Pięknie dodają animuszu pasztetowi. Jedyną wadą jest tu fakt, że po jego upieczeniu trzeba cierpliwie czekać aż 'złapie formę'. Póki ciepły jest zupełnie rozlazły!! Całuję i udanych pasztetowych poczynań!!

      Usuń
  10. Śliczny pasztet, a knajpy, no cóż zdarzają się potworne nie tylko z powodu podawanego jedzenia, ego kucharza, naburmuszenia obsługi, ale i wysokości rachunku. Na szczęście są też miłe, ciepłe klimatyczne miejsca z dobrą kuchnią i fajną atmosferą. Szkoda że na "profesjonalne oceny" nie zawsze można liczyć. Zeszłoroczna Warszawska knajpa roku moim oczywiście zdaniem okazała się pomyłką. :(

    OdpowiedzUsuń
  11. Do Why Thai planuję się wybrać, wówczas będę miała zdanie. Ja zwykle jestem zadowolona z tego co jem w knajpach, ale czasem się zdarza, jak w trzech opisanych przypadkach, że krew mnie zalewa, bo w prostych daniach nie ma za grosz smaku. Wówczas diabeł we mnie wstępuje i z łagodnej, miłej osoby staję się naburmuszonym potworem. Cóż, pozostaje nam sobie życzyć, by nie trafiać na takie miejsca wcale ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Muszę koniecznie wypróbować ten przepis na pasztet. Niestety, rozczarowania restauracyjne to u mnie norma... (może mam jakiegoś pecha).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz smak Magda, a niewiele jest miejsc w których kuchnia jest dopieszczona, dlatego nawet drobne niedopatrzenie kulinarne wyłapujesz migiem. Też tak mam i ubolewam nad tym trochę, bo jak mi nie smakuje to jestem wściekła, nie zapominam grzechów w sztuce kulinarnej - nigdy!!

      Usuń
  13. Tak dawno nie robiłam..a cieciorka,prosi się,krzyczy już z pudełka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja cieciorka daje czadu, chyba ją słyszę!! Daj jej możliwość spełnienia :)

      Usuń
  14. Podoba mi się wstęp do twojego bloga. Pięknie piszesz o kuchni

    OdpowiedzUsuń
  15. Aga pisze najpiękniej, nie tylko o kuchni , o życiu w ogóle,czytam ją zawsze z ogromną ciekawością,
    mało kto potrafi tak zgrabnie opowiadać świat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)))))) kolejny raz milknę ze wzruszenia i wodospady podziękowań wysyłam!

      Usuń