wtorek, 24 lipca 2012

La Rioja i Kastylia w migawkach


Uwielbiam wracać do domu, nawet po najwspanialszej podróży ogromnie lubię ten moment, gdy mogę być znów u siebie.. będą opowieści, będzie polskie śniadanie, będą próby odtworzenia nowo poznanych smaków na gruncie polskim i za pomocą polskich składników.  Wreszcie.
Podczas naszej trzytygodniowej eskapady mieliśmy okazję zaznawać uroków La Riojy, Kastylii i Katalonii – regionów osobliwych, zaskakujących i wspaniałych.


paella de Marisco - wielu ją kocha, ja niespecjalnie ale przyznaję, że jest niezwykle fotogeniczna


La Rioja w więcej niż paru słowach

La Rioja jawiła mi się jako raj dla winiarzy, jadąc tam, sądziłam, że będziemy mieli domek na winnicy lub z widokiem na nią co najmniej, tymczasem okazało się, że tam gdzie trafiliśmy wino hodowano wyłącznie na użytek własny.. okolica była wysuszona i mocno skalista, do winnego zagłębia w okolicach Logrono mieliśmy ponad 100 km. Trafiliśmy do domu pośrodku niczego…nad naszym ogródkiem krążyły sępy, które całe szczęście nie polują na żywe stworzenia. Było dziko, odludnie, było przepięknie. 


  najbliższe naszemu odludziu miasteczko - cudnej urody z resztą

Panem na włościach był charyzmatyczny Pedro – człowiek orkiestra – kucharz, muzyk, artysta, hodowca dzikich zwierząt…Pedro dla nas gotował, wychodził z założenia, że wszystko, co kupić można w supermarkecie nie nadaje się do jedzenia, zjadliwe i pyszne jest tylko to, co sam wyhodował w swoim małym, mizernym ogródku albo sprowadził ze znanych sobie źródeł. Po ryby na przykład jeździł do swojego rodzinnego San Sebastian na baskijskim wybrzeżu. Pierwszego dnia zaserwował nam Pedro ‘merluzę’ czyli morszczuka z pieczoną papryką – nigdy nie zapomnimy obłędnego smaku jaki oferował ten prosty, niewyszukany duet. Pouczeni zostaliśmy, że dobra ryba nie wymaga przypraw, a papryka jest taka pyszna ponieważ jej skórka po upieczeniu zrywana była ręcznie, a nie, jak się czyni w wielu fabrykach pod strumieniem wody. Dzięki temu zachowuje przyjemną strukturę i wszystkie smaki. Mogliśmy się o prawidłowości twierdzenia Pedra przekonać jeszcze kilkakrotnie, kupując supermarketową paprykę – była wodnista i niespecjalnie smaczna. Merluza upieczona była jedynie z solą i oliwą, hiszpańska oliwa ma niezwykle intensywny bukiet, dlatego fajnie aromatyzuje każdą potrawę. Pedro raczył nas różnościami lokalnymi, któregoś dnia dostaliśmy typowe kartofle a la riojana, zrobione podobnie jak nasza fasolka po bretońsku, tylko bez przypraw za to z kawałkami zesmażonej chorizo.
Żona Pedra jest natomiast sprawczynią najznakomitszego Gazpacho jakie kiedykolwiek powstało na ziemi...dostałam od niej recepturę, zatem możecie się spodziewać, że niebawem pojawią się na łamach tego bloga fotki tego cudownie aksamitnego specyfiku.
Śniadania pozostawiały lekki niedosyt – jestem zdania, że nie ma lepszych śniadań niż polskie. Jajka sadzone, chorizo i magdalenki przejadły nam się już po drugim dniu a stanowiły naszą poranną strawę przez kolejny tydzień..
Na podstawie kilkudniowego pobytu w Riosze oraz autorskiego menu Seńora Pedro stwierdzam, że tamtejsza kuchnia bazuje na świeżych, dobrych, lokalnych składnikach, skąpi natomiast od przypraw oraz smaków ‘z importu’, jest niewyszukana ale bardzo smaczna. W riojańskich wioskach i mieścinkach próżno szukać knajpy serwującej dania kuchni europejskiej. Zdarza się, że w menu pojawia się najprostszy makaron z sosem pomidorowym, generalnie jednak tubylcy ukochali sobie swoje specjały i tej wersji się trzymają z dużą konsekwencją.



Pod naszą riojańską posesją stał obiekt przerdzewiały i mocno nadwątlony czasem, ktoś mógłby pomyśleć, że złom ale byłby w błędzie...był to grill projektu gospodarza. Konstrukcja nieco szpetna ale jakże praktyczna! Ogromna pucha przekrojona na pół osadzona na nóżkach zakończonych kółeczkami, na niej sporej wielkości ruszt, dający możliwość wyżywienia sporej rzeszy wygłodniałych letników. Pedro zaprosił nas któregoś razu na obiad w wydaniu grillowanym. Mięcho - jagnięcina, kurczak od sąsiada oraz iberico, wedle tamtejszego zwyczaju nie zostało przyprawione, tylko suto osolone. Wszystko rumieniło się powoli na żarze pozostałym po wypaleniu suchych pędów winogron. W ten sposób za pomocą najprostszych środków i grilla straszydła uczestniczyć mogliśmy w niezapominalnym obiedzie. Do tego bagietka, sałatka z sałaty, oliwek, pomidora i szparagów i hektolitry białego winka...całe szczęście nikomu film się nie urwał więc jest co wspominać.



Pozostając w temacie wina, mimo, że w miejscu w którym mieszkaliśmy nie rozciągały się winnice, rejon jest jak najbardziej w wino zasobny. Jako, że łakniemy wina każdokroć gdy się wyprawiamy na winiarskie tereny (a w zasadzie łakniemy go nawet wówczas gdy nie wyprawiamy sie nigdzie albo wyprawiamy się w rejony słynące z zupełnie innych napitków..) dlatego kilkakrotnie wyruszyliśmy w okolice Logrońo i Laguardii by poszerzyć swoją wiedzę o tamtejszej słynnej na świat cały Riosze.

 tak wyglądają okolice Logrońo

Normą w Hiszpanii są płatne degustacje. W większości miejsc na barze leży cennik degustacyjny, ceny wahają się w granicach 1-2,5 euro za porcję, zwykle też nie można wybierać spośród wszystkich win produkowanych w danej bodedze, lecz wyłącznie z tych sugerowanych. Płatna degustacja ma swoje zalety, bo gdy wino Ci nie smakuje nie musisz czuć się winny nie zakupiwszy ani jednej butelki. Przyznam się, że gdy odwiedziliśmy jedną z najsłynniejszych i rekomendowanych przez lokalnych winnic uczyniliśmy w ten sposób właśnie - żadne wino z pięciu wypróbowanych nam nie smakowało, nie widzieliśmy więc powodu by którekolwiek zakupić. Gdyby bodega nie pobierała opłat za degustację, pewnie mielibyśmy niejaki problem moralny wychodząc po angielsku...


cudownie różowe wino o nieprawdopodobnym zapachu truskawki z sąsiadującej z La Rioją Navarry, winnicy Marques de Montecierzo w Castejon


figlarne daszysko bodegi Marquez de Riscal w Elciego, najwyraźniej w kraju w którym tworzyli Dali, Miró czy Gaudi, mniejsze i większe szaleństwa architektoniczne są w pełni uzasadnione


Dolina rzeki Duero

Kolejną naszą destynacją była Ribera del Duero, tym razem również nasz dom stał na pustkowiu, okalały nas wzgórza porośnięte piniami, zielone pola buraków cukrowych i bladożółte - pszenicy. Błogosławiony brak zasięgu telefonicznego, cisza, cisza, cisza. Lokalizacja ta  była o tyle dogodna, że mimo ustronności dzieliło nas zaledwie 30 km do mekki regionalnego winiarstwa w znakomitym Peńafiel.
Krajobraz regionu urzekający, przyznam jednak, że pierwszy z nim kontakt niezwykle mnie rozbawił. W moich wyobrażeniach rzeka Duero była monumentalna, niczym Nil prawie albo Rodan co najmniej, tymczasem w rzeczywistości jest zupełnie wąziutka i niepozorna.. przynajmniej w tych miejscach o których mówię. Niewątpliwie w Portugalii osiąga gabaryt zacniejszy, być może bliższy moim wyobrażeniom, nie miałam jednak okazji tego skonfrontować, aż tak daleko się nie wyprawiłam eksplorując dolinę. Na marginesie powiem, że w naszej podróży mijaliśmy kilka rzek i każda była nad podziw wąziutka. Dom Seńora Pedro stał w Aguilar del Rio Alhama, jak sama nazwa wskazywać może nad rzeką Alhama - rzeką której zupełnie nie widać. W Logrońo przekraczaliśmy słynną Ebro, wiem, że w Saragossie Ebro jest imponująca ale tutaj wije się skromniutką wstęgą.
Nie jest zatem rzeka Duero dominującym elementem w krajobrazie regionu, na pierwszy plan wychodzą bezkresne, niezwykle uporządkowane winnice oraz zastępy drzew piniowych o dużych, pękatych koronach.




Tym razem dysponowalismy kuchnią, był nawet piekarnik, dzięki czemu mogłam poszaleć nieco z hiszpańskimi garami.  Gospodarze byli przecudownymi ludźmi, ciepłymi, otwartymi i rozmownymi. Dwukrotnie zaprosili nas na kolację, dwukrotnie też gwiazdą wieczoru było cordero, czyli największa z lokalnych specjalności. Niestety ten, komu wyjaśnione zostanie znaczenie słowa cordero będzie przeżywał dylematy moralne nad talerzem.
Otóż, jak nam wyjaśniła Pani rezydentka cordero jest jagnięciem mlecznym, ubitym w kilka miesięcy po narodzinach. Jego wyjątkowość polega na tym, że pił on w swym życiu tylko mleko matki. Może to i smaczne mięso, ale ciesze się, że w Polsce nie mamy takiej specjalności i tradycji gdyż ma ona w sobie znamiona barbarzyństwa. Do nieszczęsnej jagnięciny zaserwowano tortillę, sałatę i lokalne czerwone, całkiem niezłe wino stołowe. Potem były rozmowy i kawka i moja szarlotka, która zrobiła absolutną furorę.

 nieszczęsne cordero oraz sałatka z wybornym lokalnym serem kozim

Główną wizualną atrakcją Peńafiel jest zamczysko, w którym znajduje się Muzeum wina, niestety nie mogliśmy się wpasować w godziny otwarcia, dlatego przyszło nam zadowolić się widokiem zabytku od zewnątrz. Widok wspaniały rekompensował lekki niedosyt.


Samo miasto Peńafiel zupełnie nieciekawe, puste ulice, zaciągnięte żaluzje we wszystkich oknach, restauracyjki niespecjalnie zachęcające, no może poza pizzerią, przy wylotówce, gdzie właściciele stwarzają rodzinną atmosferę, jest wewnętrzna sala zabaw dla dzieci i smaczne, świeże jedzenie. Z żelazną konsekwencją, również tutaj dań się nie przyprawia, zauważyłam także jeszcze jedną prawidłowość - głównym dressingiem do sałatek i wszelkich dań jest oliwa w czystej postaci, zdarzają się jednak potrawy z majonezem, wówczas majonezu jest bardzo ale to bardzo dużo.. trzeba się przedzierać przez majonezową pierzynę by wydobyć te składniki, które rzekomo grają rolę główną.

pyszna sałatka z langustynek pod kołdrą z majonezu

O tym, że wina tutejszej apelacji są dobre nie trzeba chyba mówić zbyt wiele, wszak to oczywista oczywistość, opowiem o sprawie zupełnie nieoczywistej a mianowicie o winnicy Emina, która wypuściła jakiś czas temu na rynek wina o znacznie obniżonej zawartości alkoholu jak również wina zeroprocentowe. Możliwość istnienia tego typu win-nie win nawet przez myśl nam nie przeszła, pierwszy z nimi kontakt odbył się przez przypadek, kiedy to zakupiliśmy nieświadomie wino od zacnego producenta, nie patrząc na informację o procentach, bo kto by na to patrzył?
Gdy otworzyliśmy butelkę, mieliśmy ogromny problem ze zdiagnozowaniem wady wina, korkowe nie było, ale takie jakby skwaśniałe, na pierwszy plan wybijał się aromat lekko sfermentowanej maliny, byliśmy w sporym szoku doczytawszy, że jest to wino o zawartości 0,5% alkoholu. Nie polecam, jednak samą winnicę warto odwiedzić, bo oferuje cały wachlarz win najprawdziwszych, a żądnych wrażeń zapraszam do wypróbowania serii zerówek: białej, różowej, czerwonej i musującej. Ja poprzestałam na 0,5% i niżej tego poziomu nie zeszłam.  :)

Zdarzyło nam się uczestniczyć w wielu degustacjach, jednak ta z winnicy Vizar zapamiętana zostanie przez nas na długo. Usiedliśmy przy dużych okrągłych stołach, na półmiskach pyszniły się iberico i lokalny ser kozi. Byli z nami, poza znajomymi pasjonatami wina z Belgii, także nasz gospodarz, oraz właściciele winnicy. Dzięki temu, że usiedliśmy przy stole atmosfera była niewymuszona. Rozmowy toczyły się swobodnie, długo siedzieliśmy celebrując czerwone wino i przekąski. Największe wrażenie zrobiło na mnie wino najmłodsze, czerwone ale bardzo transparentne, łatwo pijalne, poprzez co zdradliwe, bowiem tym razem zawartość alkoholu nie była zaniżona.





W kolejnym poście przedstawię dalszy ciąg powyjazdowej relacji, wrażeń jest stanowczo za dużo by pomieścić je w jednym wpisie.

Mimo udanych wakacji ogromnie się cieszę z powrotu do Polski, poniżej przedstawiam jeden z powodów tej mojej niekrytej radości... myślę, że nie jestem w niej odosobniona.




c.d.n.

4 komentarze:

  1. Gratuluję udanej podróży! Lubię podróżować kulinarnie. Od kuchni wolę poznawać kraj :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Ja jak widzisz też smkuję kazda podróż..wspólne siadanie do stołu zbliza ludzi, rozmowy o jedzeniu przełamują lody a wspólne gotowanie to już prawie przyjaźń...dlatego tematy kulinarne zawsze są u mnie 'na tapecie' podczas wakacji.

      Usuń
  2. Kocham hiszpańskie podróże i paellę,wino,język i ludzi.
    Ale powroty też uwielbiam.
    Zaczynam jakby nową kartę.
    Pyszna Twoja wyprawa!

    OdpowiedzUsuń
  3. W głowie aż mi się gotuje od tych wszystkich kulinarnych bodźców...wiesz z resztą o czym mówię, teraz trzeba tylko wyładować te nad-energię na innych, już chwytam za gary!

    OdpowiedzUsuń