środa, 6 czerwca 2012

porażka z sarniny

Jako, że jestem zwolenniczką możliwie naturalnej kuchni i o ile w życiu zdarza mi się wybierać drogę na skróty, to w kuchni zawsze wytyczam sobie mozolną trasę pod górę... czasem pod bardzo stromą i wysoką... tak było i tym razem. Ale zacznę od początku...
Robiłam, jak co tydzień zakupy... najpierw bazarowe warzywa, potem supermarketowe uzupełnienia. W supermarkecie staram się iść ściśle wytyczonym szlakiem, aby żadna nędzna pokusa nie wytrąciła mnie ze stanu równowagi i wewnętrznego przekonania co mi jest potrzebne a czego nie potrzebuję wcale. Tym razem również kroczyłam dziarsko, zaliczając kolejne obowiązkowe przystanki, kiedy to zadzwonił telefon i chcąc nie chcąc przystanęłam nad zamrażalnikiem, którego zawartości zupełnie nie miałam w planach rewidować. Stało się. Moją uwagę przykuł pakunek mrożonego, bardzo ciemnego mięsa, które zupełnie nie wyglądało, jak inne gatunki mi znane. Oto leżała przede mną zgrabna paczuszka łopatki z sarny. Od kilku miesięcy starałam się znaleźć sklep oferujący dziczyznę, daremnie...a tu proszę, w najmniej oczekiwanym momencie dziczyzna znalazła mnie. Nie oponowałam, wizja zdrowego posiłku w duchu staropolskim i jakże wyrafinowanym napawała mnie ogromnym optymizmem i misją niesienia dobra światu i rodzinie. Dziczyzny nie szprycuje się antybiotykami ani nie karmi paskudną sztuczną karmą.



Po przyjściu do domu zagłębiłam się w lekturę, książkową i internetową. Według opinii wielu szkodą jest ogromną, że dziczyzna zniknęła z naszych polskich stołów, jakże wspaniale - będę jedną z tych które przywrócą do życia dawne zwyczaje! Namaszczona poczuciem misji rozmroziłam a następnie zamarynowałam mięso w winie, occie, czosnku, goździkach, jałowcu i zielu angielskim. Podstawą jest wszak długie marynowanie sarniny. Po niespełna dobie, pokroiłam i obsmażyłam mięso w żeliwnym garnku na tłuszczu wytopionym z boczku a następnie zalawszy marynatą i doprawiwszy winem czerwonym wstawiłam do piekarnika i czekałam co się wydarzy. Po godzinie mięso miało strukturę podeszwy, ale nie zrażałam się, sarnina przecież wymaga cierpliwości i długiego duszenia. Po dwóch godzinach dodałam do potrawki śliwki suszone i cebulę pokrojoną na ćwiartki, suto osoliłam i opieprzyłam całość. Mimo, że mięso wyraźnie zmiękło, jego smak nie był zadowalający, dolałam więc octu a w garnku obok przygotowałam puree z gotowanych śliwek suszonych. Była to gra w ciemno, mięso sarnie ma na tyle dominujący i nietypowy aromat, że trudno jest go na czuja zestawić z czymś sensownym, w końcu po dodaniu śliwkowego puree oraz dwóch łyżek miodu potrawka nadawała się do zjedzenia. Nie powiem jednak by rzuciła mnie na kolana... nie wiem na ile w wyniku nieprawidłowego potraktowania sarniny, na ile z samego faktu, że smak i konsystencja mięsa dalece odbiega od tego do czego przywykłam...
W dniu kolejnym, gdy całość się "przegryzła" smak był znacznie fajniejszy. 

Jakkolwiek moje pierwsze kulinarne próby rozpracowania dziczyzny należą do średnio udanych, będę próbować dalej, być może następnym razem uda mi się w bardziej fortunny sposób zrównoważyć dominującą sarninę, a być może bażant lub dzik mnie urzekną... Uważam, że warto próbować. Przepisu na tę sarnę nie podam, bo po pierwsze wymaga on udoskonalenia, a po drugie, kolejne ingrediencje dodawane były bardzo na oko i w bardzo niepoliczalnej formie. Jedno mogę powiedzieć na pewno - sarnina jest niesamowicie sycącym mięsem, poleciłabym je raczej na porę zimową. Jako, że pasują do niej intensywne, aromatyczne przyprawy, może cudnie rozgrzać, gdy ziąb na dworze, wiosną i latem pozostałabym przy daniach lżejszych i niezobowiązujących.



8 komentarzy:

  1. Jakub K. z Miasta Królów Polskich7 czerwca 2012 17:36

    Ja się Jaram. Tak ogólnie. Mmmm chciałbym być zaporoszony na jakiś obiadek :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czuj się zaproszon, niniejszym, Mości Panie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Należysz do nielicznych w naszej kulinarnej blogosferze, którzy piszą o kuchennych wpadkach. Oprócz mnie. Oczywiście:) Ja też mam swoją Kaczkę Porażkę i Gęś Wpadkę.
    Zapraszam do siebie. http://kuchennawyspasmakow.blogspot.com/2011/11/ges-swiateczna-agnieszki-kreglickiej.html
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale się uśmiałam! Przypomniała mi się zupa ze sznurka w Bridget Jones, ona podobnie podjęła gości przezabawną klęską... Wydaje mi się, że porażki są wpisane w nasz kulinarny życiorys i nie widzę powodu, żeby się nimi nie dzielić...mówią, że najlepiej człowiek uczy się na błędach.. Ja potrzebuję jeszcze chwilę by wrócić do sarniny lecz liczę, że kiedyś wyjdzie, podobnie jak Twoja gęś!

    OdpowiedzUsuń
  5. warto próbować, sarnina którą zdarzyło mi się kiedyś jeść należała do najlepszych dań jakie spróbowałem w życiu ale jadłem też taką, że można zwątpić

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy nie znamy smaku głównego bohatera dania, trudno nam je kształtnie doprawić. Ja z sarniną nie miałam wcześniej do czynienia, musiałam bazować zatem na przepisie.
      Sarnina jest bardzo chrakterystycznym, aromatycznym mięsem, będę poszukiwać najlepszej na nie metody, powyższa była ciekawa ale nie perfekcyjna... :)

      Usuń
  6. Witam,
    Caly problem polega na tym, ze mieso z sarny bylo ze sklepu. Ja mam przyjaciol mysliwych i wiem jedno. Mysliwi dziela strzelona zwierzyne na gastronomiczna i pozostala. Jak zwierze ma np. 90 kg (dzik) to szczesliwy lowca nawet go patykiem nie dotknie tylko wiezie do punktu skupu. Co innego dziczek 30 kg... o tak... takiego zabiera do domu. To samo dotyczy innych gatunkow. Mlodej sarniny nie marynuje sie tylko przygotowuje jak cielecinke... Mi zawsze wychodzi mieciutka, krucha...no i po prostu boska. Jakies pytania? Marek.adv.mm@gmail.com
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak, nie wątpię, że masz rację. Moja porażka z sarniny jest na to dowodem... miałam przyjemność jeść dzikie ze sprawdzonego źródła i widzę różnicę. Niemniej o dziczyznę trudno, trzeba wyszukać własne ścieżki i zbłądzić parę razy po drodze... :) pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń