wtorek, 5 sierpnia 2014

curry z krewetkami i nerkowcem - czasem słońce, czasem deszcz





Rano, zza otwartego wiecznie o tej porze roku okna, dociera mnie melodia poranka - ptasie radosne, poćwierkiwania finezyjnie splatają się z dźwiękami z sąsiedniej budowy - z pracą betoniarki,  piskliwym tonem piły kątowej i okrzykami majstrów stosujących, wyjątkowo kwiecistą odmianę języka polskiego. Niezmienny symbol pełnego lata w mojej, wciąż budującej się części Warszawy. Czas wstawać!
W taki dzień jak dziś chce mi się ugotować coś konkretniejszego, w nocy deszcz przyniósł wyraźną ochłodę, przerzedził zalegające we wszystkich zakamarkach mieszkania gęste od upałów powietrze. Dziś nie zrobię sałatki, nie zjem soczystego od sierpniowych promieni melona, dziś  ugotuję jakąś pyszną kolację, a przy tym nie odpalę na choćby sekundę nadwyrężonego wiatraka.

Padło na krewetki. Nie serwuję ich często z kilku względów. Po pierwsze uważam, że najlepsze są te jedzone z widokiem na morze, w którym zostały złowione, po drugie mam kłopot z czarnymi krewetkowymi oczami, które niepokojąco zdają się lustrować swojego oprawcę podczas posiłku.  Z kolei krewetki mrożone pochodzą zazwyczaj z miejsc, w których zarówno hodowla pozostawia wiele do życzenia, jak również w większości przypadków zasady fair trade nie są praktykowane. Zwyczajowo więc nie jem, chyba, że z widokiem na lazur  - wówczas moja uwaga skupia się na pięknie krajobrazu, nie patrzę więc w oczy Bogu ducha winnej krewetce. Dziś zrobiłam wyjątek, kupiłam krewetki mrożone - bez oczu i bez widoku na błękit fal, trudno się mówi. Dokonała się przepyszna potrawa curry z solidnym udziałem orzechów nerkowca. Podałam ją z białym ryżem i winem - również białym,  przywiezionym z chorwackiej winnicy Grabovac, którą wszystkim planującym rychłą wyprawę polecam odwiedzić. Po takim posiłku jestem gotowa na kolejną falę upałów!


w rolach głównych:

400 g mrożonych krewetek,
5 szalotek,
5 ząbków czosnku,
garść kozieradki,
garść nasion kolendry,
łyżka kurkumy, 
imbir - kawałek wielkości kciuka,
pół papryczki chili,
pieprz cayenne i suszona jalapeno do smaku,
sól, 
sok z połowy cytryny,
mleczko kokosowe 165 ml (mała puszka bez dodatku cukru) + ta sama ilość wody,
dwie garści orzechów nerkowca,
garść młodych liści szpinaku,
wyfiletowany pomidor

Entuzjaści kolendry mogą nią zastąpić szpinak. Dodatek nerkowca nie jest obligatoryjny, jednak ten zmiksowany na pył fantastycznie zagęszcza i dodaje fajnego posmaczku, jeśli więc nie cierpicie na alergię warto go dodać. Do mieszanki przypraw można też wgnieść garść kminu rzymskiego, wówczas smak staje się jeszcze bardziej wyrazisty. Ci, którzy nie są przekonani do krewetek mogą użyć podsmażonej piersi z indyka lub tofu. Opcji jest wiele. 

Procedurę zaczynamy od pokrojenia drobniutko szalotek. Na oleju należy je zeszklić, w następnej kolejności dorzucić ugniecione w moździerzu: kozieradkę, kolendrę, kurkumę, cayenne i jalapeno z czosnkiem. Ten aromatyczny miks wrzucić do cebulki, by dać się uwolnić cudnej woni. W tym też momencie dorzucamy drobno utarty imbir i posiekaną papryczkę. Bazę zalewamy mleczkiem kokosowym i tą samą objętością wody, solimy, dodajemy cytrynę i czekamy aż sos się nieco zredukuje. Gdy zgęstnieje wrzucamy oczyszczone krewetki i garść nerkowców. Dajemy im około 5 minut pobulgotać w sosie. W fazie przedfinałowej dodajemy zmiksowane na miazgę orzechy, a na końcu pozbawionego pestek, pokrojonego w kostkę pomidora i zielone liście (szpinak, pietruszkę lub kolendrę).


Danie powstaje migusiem o ile mamy pod ręką niezbędny zestaw przypraw i moździerz. Egzotyczna kuchnia świetnie współgra z gorącym klimatem.
Serdecznie zapraszam na boskie curry!!




czwartek, 31 lipca 2014

świderki z pstrągiem i moje lato w mieście


Jadę ulicami zatłoczonego miasta, niby powinno być nas mniej, bo wakacje, a jednak korki okrutne, Warszawa w budowie, bardziej stoję więc niż jadę w moim pozbawionym klimatyzacji aucie. Okna otwarte, a powietrze które przez nie wpada nie przynosi żadnej ochłody, wachluję się czerwoną szufelką - tą samą, która zimą pomaga w zgarnianiu grubej warstwy śniegu z przedniej szyby. Hektolitry potu spływają ze mnie nieustannie, a butelka wody mineralnej osiąga temperaturę bliską wrzenia w zaledwie kwadrans. Takie mamy piękne, upalne lato. Nie gotuję, jem świeże warzywa, kiedy dopada mnie nieodparta chęć zamknięcia w słoikach darów lata rozstawiam w kuchni wentylator, bo on jeden daje cień szansy na przeżycie w kontakcie z parującym garem... Co pół godziny wypełzam do ogródka by zażyć kąpieli pod zraszaczem do trawnika, wszelkie aktywności wymagające użycia mózgu pozostawiam sobie na wieczór, gdy słońce schowa się już za horyzontem. W związku z zaistniałym stanem nie mam w ostatnim czasie większych dokonań kulinarnych - heroizmem było popełnienie konfitury z 3 kg wiśni, które drylowałam ręcznie, ponieważ jak co roku zapomniałam kupić drylownicę. Zdarzył mi się jednakowoż bardzo przyjemny makaron, popełniony ot tak, z pomocą wybornego, pochodzącego z  tucholskiego łowiska pstrąga. 
Tych których niemoc ogarnia z tytułu upałów, zapraszam do stołu na szybkie danie z polskim akcentem - zwykle to łosoś ląduje w makaronie, a pstrąg, nasz rodzimy sprawdza się tutaj równie dobrze, jeśli nie lepiej. Polecam, danie powstaje raz dwa. Na upał i pod schłodzone białe winko jak znalazł!



składniki dla dwóch osób:

świderki - pół opakowania

wędzony pstrąg,
cebula, 
3 ząbki czosnku,
sok z połowy cytryny,
oliwa, 
czarny świeżo mielony pieprz,
sól, 
trzy uczciwe łyżki kaparów,
garść koperku
oraz pomidorki koktajlowe dla urody



Po pierwsze nalej sobie kieliszek białego wina. Potem, gdy gardziel ukojona zostanie przyjemnym wytrawnym chłodem, wrzuć na patelnię posiekaną drobno cebulę z oliwą, następnie czosnek i kapary, zalej wszystko cytryną, popieprz, osól, w ostatniej fazie dodaj głównego bohatera - pstrąga, pieczołowicie pozbawionego ości i przepołowione pomidorki koktajlowe. Makaron ugotuj zgodnie z instrukcją na opakowaniu, przelej zimną wodą połącz z sosem i garścią siekanego koperku. Teraz jest  ten moment w którym możesz nalać sobie drugi kieliszek wina, rozsiąść się vis a vis wentylatora lub w bliskim sąsiedztwie ogrodowego zraszacza i zacząć celebrować piękny letni posiłek.

Upały być może nieco zbyt intensywne, ale jest pięknie. Lubię moje tegoroczne lato w mieście.



środa, 16 lipca 2014

garstka chorwacko-czarnogórskich klimatów i żaby na zakąskę


Nie powiem Wam o ciepłych wodach Adriatyku, o obezwładniającej, bujnej linii brzegowej, ani o cevapcici, które po kilku dniach bokiem wychodzą, nie powiem o pachnących olejkiem do opalania tłumach sunących wraz z nurtem nadmorskich promenad, nie wspomnę o boskich marinach i wysokich górach, które wprost z morza wyrastają, powiem natomiast, co dzieje się gdy człek postanawia góry przekroczyć i zbadać jak wygląda chorwacki ląd z dala od wrzawy kurortów. Pretekstem do przekroczenia ogromnych niczym urwiska Mordoru gór było wino, a ściślej winnica Grabovac w powiecie Imotskim, którą udało mi się namierzyć za pośrednictwem internetu - w przypadku tamtejszej produkcji nie jest to takie oczywiste wcale...


winko z widokiem na Zatokę Kotorską


widok ewoluował, winko pozostało wciąż białe i dobrze schłodzone...


tam gdzie cyprysy rosną dziko - tu majestatyczny jegomość w Czarnogórze

Z Makarskiej, za góry przedostać się można w sposób lekki łatwy i przyjemny - rok temu zakończono budowę czterokilometrowego tunelu, który jest zbawieniem dla osób nienawidzących posadowionych wysoko nad poziom morza serpentyn (patrz ja). Opuszczając więc muskane morską bryzą stoki, mijając nieskończone ilości aut na czeskich, polskich, słoweńskich, rosyjskich i niemieckich rejestracjach, pokonawszy długaśny i dziwnie opustoszały tunel znajdujesz się nagle w innym świecie. Po drugiej stronie nie ma wrzawy, nie ma turystów, nie ma tandetnych kramików ani ulicznych naleśnikarni, jest za to wieś najprawdziwsza, najzwyczajniejsza, w której kot ociera się o blaszaną balustradę, gdzie starsza pani na widok samochodu wstaje od obierania kartofli (tudzież czegokolwiek innego, bo nie dopatrzyłam co to było w istocie) i serdecznie machać ręką zaczyna, w której winne nasadzenia przeplatają się z parcelami łąkowych chwastów, gdzie w domkach firanki, a w przedogródkach piękne fioletowe malwy. I ja taką Chorawcję wolę, nic nie szkodzi, że nie ma tu widoków na lazur - jest za to prawdziwość, którą lubię i jest wino Grabovac - białe Kujundzusa najpyszniejsze i jest knajpa, w której podają żaby. Wybrzeże nie oferuje żab tylko śliczne i pożądane przez masy owoce morza, grillowane warzywa i mielone mięso z grilla. W Imotskim, z widokiem na bujną łąkę i przejrzystą rzeczkę, płynącą tuż u nóg naszego restauracyjnego stolika jemy żaby - po podaniu wyglądają zupełnie niegroźnie zatopione w głębokim cieście, po przegryzieniu ukazują się w pełnej krasie. Posiłek dość makabryczny, bo żabom jedynie głów brakuje, ale po przyjęciu znaczącej porcji wspomnianego wyżej wina jem je z dużym smakiem.

Poniżej przedstawiam krótki rys gastronomiczny odbytej podróży. Zdominowały go owoce morza, plejskavica, cevapcici z ajwarem i grillowane warzywa. Najbardziej w mą pamięć zapadła oczywiście żabia uczta, ale poza nią i inne smaki przypadły mi do gustu.

Wróciłam i wiedziona jakimś szaleńczym impulsem ugotowałam barszcz czerwony, siedzę teraz i piję go na kubki. Barszcz czerwony co prawda zupełnie do upałów nie pasuje, lecz ja go mogę pić niezależnie od aury, więc choć pot po skroni spływa, łykam kolejne hausty czerwonej substancji i znów czuję całą sobą jak bardzo kocham powroty do domu. Muszę przyznać, ze barszcz deklasuje nawet panierowane żaby :)


hm...

przejrzysty strumyk płynący obok naszego stolika


gwiazda drugiego planu - kaczor, który towarzyszył nam przy posiłku

a tutaj typowe, wszem dostępne dary morza - częściowo czarnogórskiego, częściowo chorwackiego pochodzenia

to lubię najbardziej 


ser z wyspy Pag i lokalna dojrzewająca szynka


ostrygi i langustyki, których słodycz do mnie nie przemawia

wtorek, 24 czerwca 2014

pierogi z jagodami - najprostsze przyjemności




Moja tęsknota pozostaje uśpiona przez niemal pół roku, budzi się z zimowego snu dopiero wówczas, gdy w lasach zaczynają kwitnąć konwalie, nasila sie wraz z nieposkromioną eksplozją majowego urodzaju. Czekam niecierpliwie wypraw po pieczywo do byłego Gieesu,  następujących tuż po nich przedpołudniowych śniadań i towarzyszących im dźwięków przejeżdżającego po starym moście pociągu. Marzę by znów obierać fasolkę szparagową na drewnianym ganku, a potem gotować ją godzinami na mało wydajnej kuchence elektrycznej i o tym jeszcze marzę, by w drodze powrotnej ze spaceru kupować jak zwykle wiosenne cukierki i drugie - paskudne, pudrowe, które moi brydżowi kompani tak lubią zajadać przy robrze. Czuję motyle w brzuchu, gdy myślę o czyszczeniu maluteńkich kurek leśnych i o jajecznicy o nadprzyrodzonym aromacie. Chcę zapachu grillowanej na ogniu kukurydzy i smaku smażonego sera z kminkiem, chcę słuchać deszczu, który nigdzie tak nie brzmi jak tam, kiedy obija się o spadzisty, blaszany dach. Chcę rąk fioletowych od jagód i tego poczucia radości z każdej najprostszej, najbardziej przewidywalnej chwili. 

Dziś czekając, lepię pierogi wypchane jagodami, po takim posiłku tęsknota niewątpliwie przybierze na sile, ale lubię ją, bo wiem, że jak w każde wakacje, doczeka się spełnienia.




składniki:

200 g mąki pszennej, 
200 g semoliny, 
3 jajka szczęśliwe, 
solidny chlust wody gazowanej,

0,5 kg jagód,
cukier

do podania topione masło lub kwaśna śmietana z cukrem


Semolinę mieszam z mąką pszenną  w mikserze, dodaję całe jaja i na koniec chlust wody mineralnej. Dobre ciasto poznacie po konsystencji - powinno być plastyczne, ale spójne i stawiać spory opór pod ciężarem wałka. Jagody posypuję cukrem - moje były umiarkowanie słodkie, więc dałam go sporo. 

Ciasto rozwałkowałam, powykrawałam z niego kółeczka, a potem na każdym układałam małą łyżeczką porcję czarnych jagód. 
Zaklejałam zgodnie z pierogową sztuką i gotowałam na silnym ogniu przez 3 minuty. 
Gotowe, wciąż ciepłe polałam śmietaną zmieszaną z cukrem
Z podanych składników wychodzi 80 pierogów.


 ...są pyszne - jak wszystkie proste przyjemności!



wtorek, 17 czerwca 2014

knekkebrød - wspólne czerwcowe chrupanie


To nie mogło się nie udać! Mimo abstrakcyjnie brzmiącej nazwy i skandynawskiej proweniencji, która pozostaje dla mnie wciąż słabo zgłębiona, udało mi się sprostać zadaniu i upiec nasz czerwcowy chleb . Chleb szyty na miarę dla mnie - bo bez zakwasu, który przeto lubi mi figle płatać i bez mozolnej procedury wyrabiania, wałkowania, maglowania, które to czynności cierpliwość moją na próbę za każdym razem wystawiają. Dziś było idealnie, obyło się bez wyrabiania, bez zakwasu - ba! nawet obeszło się bez drożdży, do tego wszystkiego wypiek znakomicie wpisuje się w mój dietowy nastrój, śmiem twierdzić, choć dietetykiem nie jestem, że jego spożycie sprzyjać będzie dalszej, lawinowej utracie kilogramów no bo błonnik, otręby, naturalna miotełka dla naszego układu trawiennego i tym podobne. Sprostawszy więc wyzwaniu, zagryzam rozkoszne, wiosenne, wyszczuplające kanapeczki i myślę o tym, jak świetnie wyglądać będę już lada chwila w bikini...





Składniki:
200 ml otrębów pszennych

200 ml płatków owsianych

200 ml pestek dyni

200 ml pełnoziarnistej mąki żytniej

200 ml ziaren słonecznika
100 ml siemienia lnianego
100 ml ziaren sezamu
2 łyżeczki soli
700 ml wody






Wszystkie składniki wymieszać i odstawić na 10 minut. (Leń mną zawładnął, zatem uprościłam sobie tę i tak prostą procedurę miksując wszystkie składniki w malakserze)
Wykładamy blachę papierem i rozsmarowujemy ciasto cieniutko  równą warstwą. ( moje ciasto było dość jednolite, bo wszytko sprytnie zmiksowałam, ale z wierzchu potraktowałam je siemieniem i sezamem by było ładniej)
Wstawiamy do nagrzanego piekarnika do 150 stopni z termoobiegiem na 10 minut (u mnie bez termo, bo nie działa, górna i dolna grzałka dały radę)
Po 10 minutach wyciągamy i kroimy na prostokąty. Wstawiamy ponownie do piekarnika jeszcze na 30-40 minut.
Wyciągamy i odstawiamy do wystygnięcia – po ostygnięciu stwardnieje.
Najlepiej przechowywać w szklanym lub ceramicznym pojemniku z przepuszczalną pokrywką.

Mój chrupki chlebek potraktowałam wszystkim, co miałam pod ręką. Stworzyłam sobie wiosenną rozpustę na śniadanie - były szparagi, przepiórcze jajko, rzodkiewki, Philadelphia, zioła, młody bób i piękne słońce za oknem. Oby tak dalej! Jutro powtarzam tę przemiłą poranną sytuację.
Sceptyków (ja też do nich należałam, bo za chrupkim pieczywem nie przepadam) zachęcam do wypróbowania tej arcyprzyjemnej, bezinwazyjnej receptury, zapraszam także na wnikliwe przestudiowanie blogów pozostałych uczestników chrupiącej czerwcowej piekarni! Oto one:


Smacznego :)







czwartek, 12 czerwca 2014

Eton Mess - każdy ma taki deser na jaki zasłużył...




Wszystko zaczęło się od białek, które od pewnego czasu misternie były przeze mnie zbierane do zamykanego pudełeczka w zamrażarce. Z każdym zużytym do sosu holenderskiego żółtkiem, przy każdym lemon curd, ilekroć robiłam bajeczny domowy makaron jajeczny - a robię go nader często - białko lądowało w zbiorczym pojemniku. Planowanym finałem dla kosmicznej liczby białek miała być wielka niczym słoń Pavlova, podana na jakiejś tłumnej imprezce, Pavlova miała być tyleż ogromna, co idealna  i wszyscy zgromadzeni mieli jęknąć z zachwytu na jej widok...
Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy na wpół rozmrożone białka odkryłam dnia któregoś spoczywające na kuchennym, mocno nasłonecznionym blacie... pomyślałam więc o Pavlovej, ale jako, że aktualnie dręczę się dietą nie był to pomysł najlepszy. W ramach ocalenia arsenału białek popełniłam więc całkiem niegroźne beziki, które zamknąć można przecież w szczelnej puszeczce i zapomnieć o ich istnieniu na czas jakiś. 





Wbrew przypuszczeniom beziki nie dały o sobie zapomnieć, do dziś pozostało ich zaledwie kilka, jednak ja - przysięgam - nie zjadłam ani jednej. Pozostałam obojętna (pozornie acz skutecznie), popijając koktajl z banana i truskawek. Dzieciom serwowałam bajeczny Eton Mess - angielski warstwowy deser z kruszoną bezą, bitą śmietaną i owocami. Coby było im jeszcze przyjemniej, w deserze znalazły swoje miejsce także lody śmietankowe, warstwy następowały naprzemiennie - kruszonej bezy nie należy żałować! Eton Mess jest chwalony, robię go już któryś dzień z rzędu, bezy znikają.  
Cóż, zaczynam więc znów kolekcjonować białka...



składniki na bezę:

białka,
cukier puder

(na 6 białek - 300 g cukru pudru)

+
truskawki krojone i miksowane,
bita śmietana z odrobiną cukru pudru,
lody

lub w wersji dla nieposiadających białek, lub czasu, lub ochoty na suszenie - gotowe bezy z cukierni


Wobec braku wiedzy na temat faktycznej liczby białek ustalenie właściwych proporcji odbywało się na oko. Powyższe proporcje są jednakowoż sprawdzone więc podaję, jeśli ktoś natomiast jest w posiadaniu niepoliczonej liczby białek w zamrażalniku, należy badać konsystencję piany, a robi się to tak:
Zaczynamy od ubijania mikserem samej piany bez cukru. Gdy będzie już sztywna, stopniowo dosypujemy cukier puder miksując, aż piana stanie się lśniąca i ciągnąca. 
Papier do pieczenia smarujemy niewielką ilością oleju, a następnie wykładamy zgrabne kopczyki z piany tworząc u góry zawijas. Wkładamy blachy z kopczykami do piekarnika nagrzanego do 100 stopni, gdzie suszyć się będą przez ok 3 godziny. Po wyjęciu bezików dajemy im ostygnąć na kratce, a potem chowamy do zamkniętego pojemnika.



Eton Mess udokumentowałam, polecę za sprawą rekomendacji gości i potomstwa, ze swojej strony mogę za to polecić miksowanego z truskawkami banana :)

A Wy? Zasłużyliście sobie na Eton Mess?




poniedziałek, 2 czerwca 2014

estragonowa tarta z białymi szparagami




Była niesamowita. Przychodziła do mnie co najmniej raz w tygodniu i opowiadała o swoich nowych kulinarnych odkryciach. Ja zresztą nie pozostawałam jej dłużna, gdy tylko zdarzyło mi się w kuchni coś niezwykłego śpieszyłam, by jak najszybciej jej o tym donieść. Przybiegała do mnie i od progu z nieposkromioną radością oznajmiała, że oto kupiła niespotykaną odmianę pomidorów, że skorzystała ze znalezionego w 'Chwili dla Ciebie' rewelacyjnego przepisu na zapiekankę warzywną i, że rzecz jasna jedno i drugie przytargała dziś dla mnie bym mogła podzielić jej entuzjazm. Była otwarta na nowe, z rozkoszą eksplorowała tajniki kuchni dalekich, na jej stole obok dań codziennych pyszniły się rarytasy pozornie wyrwane z kontekstu, a znakomicie oddające jej naturę i ciekawość świata. To ona pierwsza powiedziała mi o szparagach, to ona nakarmiła mnie zupą z białych łebków - była to zupa finezyjna, kremowa, zagęszczona płatkami ryżowymi, kremówką i ubarwiona dużą ilością świeżego koperku. Z lubością i sentymentem wracam do tej zupy, zawsze gdy sięgam po biały pęczek cofam się myślami do naszych chwil i do tej radości ze wspólnego odkrywania. 

Dziś sięgnęłam po białe łebki pierwszy raz w tym roku i usadowiłam je na tarcie z mocnym estragonowym akcentem. Estragon suszony dodał charakteru ciastu, świeży natomiast dopełniał smak zalewy serowo-jajecznej, sama nie wiem, kto jest bohaterem pierwszoplanowym tego dania - szparag i estragon równie intensywnie zaznaczają tu swą obecność.  
Piękne, delikatne danie, piękne aromaty, piękne wspomnienia. 




składniki:

na spód

dwie szklanki mąki pszennej,
150 g masła, 
łyżka suszonego estragonu,
jedno jajko, 
łyżeczka soli


pęczek białych szparagów lub 15-20 białych łebków na wagę
100 ml śmietanki kremówki
100 g tartego Emmentalera
3 jajka,
cebula,
pieprz, 
sól, 
gałka muszkatołowa,
świeży estragon


Zagniotłam ciasto na tartę - masło miałam niemiłosiernie twarde więc je starłam na grubych oczkach tarki, dosypałam mąkę, sól, dodałam jajo i estragon po czym maglowałam w łapkach do uzyskania kształtnej kulki (gdy ciasto jest mało plastyczne można dodać łyżkę kwaśnej śmietany). Sztuka nakazuje schłodzić przygotowane ciasto, ale nie miałam ochoty czekać, więc z miejsca wyściełałam nim formę do tarty. Ponakłuwałam delikatnie i wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na 15 minut. Gdy spód się rumienił ugotowałam szparagi - białe potrzebują 8-10 minut, jako, że miały być poddane dalszej obróbce cieplnej wyłowiłam je niedogotowane i przelałam zimną wodą. Na patelni podsmażyłam pokrojoną drobno cebulkę. W misce wymieszałam jajka, świeży estragon, śmietankę i utarty Emmentaler, cebulę, posoliłam, doprawiłam gałką muszkatołową. Gdy spód był rumiany wyjęłam go, udekorowałam białym szparagami, a na koniec wszystko zalałam czekającą w miseczce masą. Tarta wróciła do piekarnika, potrzebowała 25 minut by stać się idealna.