Sporo zjadłam w ciągu ostatnich tygodni.
W Paryżu miałam przyjemność z przepyszną rybą, która według tłumacza w komórce miała być dorszem, acz nie była nim wcale. Przyjemność pośrednią miałam natomiast z obłędną jagnięciną duszoną z młodym bobem - niestety porcja należała do mojego współtowarzysza i niewiele udało mi się podwędzić z jego talerza. Zjadłam także w Paryżu znakomite danie kuchni wietnamskiej, które nie mam pojęcia z czym było - w momencie konsumpcji byłam na tyle głodna, że zgłębianie składowych potrawy nie przeszło mi nawet przez myśl. Nad zatoką Arcachon w Akwitanii przyglądałam się finezyjnym kompozycjom z owoców morza i nie zjadłam ostrygi, skosztowałam za to dwóch gatunków ślimaka, przez co utwierdziłam się w przekonaniu, że ślimak jest zupełnie niejadalny. Nie wiem kiedy we Francji narodził się zwyczaj jedzenia tych Bogu ducha winnych i całkowicie niesmacznych stworzeń, podejrzewam, że tradycja ta ma swój początek w jakimś dramatycznym dla Francji okresie historycznym... Zjadłam także ulubione kałamarnice z grilla, które w duecie z persilladą pod niebiosa wychwalać należy. Spróbowałam kształtnej i niezwykle zachęcającej babeczki o nazwie cannele, która nie dość, że nie miała nic wspólnego z cynamonem, to była arcyohydna. Zdarzyła się także zupełnie nieudana merluza (morszczuk) bez soli i bez przypraw, o niej jednak pamiętać nie będę.
W bordoskim domu naszych francuskich znajomych podjęto nas przecudowną zapiekanką (ponoć o prowansalskim rodowodzie) - stanowiły ją przekładane plastry pomidora, ziemniaka i cebuli na solidnym podkładzie z grillowanej papryki. Dodatkowego smaczka nadawał potrawie sposób podania - wszystko zapieczono bowiem w przepięknej, ceramicznej foremce z Bolesławca!! Gospodarze wysławiali wyższość bolesławickiej ceramiki nad prowansalską, a że cała ich zastawa nosiła to samo logo, jestem przekonana, że zalet mogliby wymienić wiele.
Na bolesławickiej ceramice - z widokiem na piękną bordoską dolinę, jedliśmy także doradę z grilla przygotowaną saute, przyprawianiem zajęliśmy się wówczas, gdy każdy z niebieskich talerzyków zagospodarowany został płatem gorącego, rybiego mięsa. Któregoś dnia zaangażowaliśmy się bezpośrednio w powstającą kolację. Ja ukręciłam aioli a mój mąż przeszedłszy odpowiednie szkolenie oprawiał kałamarnice - obyło się bez strat w ubraniach. Zjedliśmy pierścienie kałamarnic z grilla, z persillade i czosnkowym sosem, były także ślimaki i mięsne szaszłyki - o dziwo pyszne mimo nie zastosowania najmniejszej szczypty soli.
W Prowansji natomiast po raz kolejny nawiązaliśmy gorący i bardzo satysfakcjonujący romans z pizzowozem. Pizzowóz to taka sprytna maszyna, która zaopatrzona jest nie tylko w szereg kół i w kierownicę, lecz także w pokaźnej wielkości piec opalany drewnem, maszynę do wałkowania ciasta i kilkuosobową niezwykle prężną ekipę pizzotwórców. Pizzy lepszej niż w Prowansji (i na Lazurowym, bo tam pizzowozy też nie są rzadkością) nie jadłam nigdzie. Lokalne, bardzo urozmaicone dodatki, idealna konsystencja ciasta i obfitość przypraw.
Jedliśmy także w oberży Lilas w Saint Christol d'Albion. Patrząc z zewnątrz na to miejsce nie spodziewaliśmy się lokalu, lecz raczej mini izdebki z wydzielonym stołem dla gości, tymczasem w zaadaptowanym na restaurację pomieszczeniu - podejrzewamy, że pierwotnie funkcjonował tu chlew - miejsc było co niemiara. Zarówno w kuchni jak i 'na sali' o wysoki poziom usług dbali samodzielnie właściciele - przemili, mówiący wyłącznie po francusku Fabienne i Bernard. Menu dnia stanowiły dwie przystawki, dwa dania główne, dwa desery do wyboru i wino stołowe. Jedzenie było domowe i nader francuskie m.in. wołowina w ciężkim zawiesistym sosie z czerwonego wina, rozjechane, zupełnie niewyględne, za to pyszne gratin, deska lokalnych serów i tym podobne rarytasy. Bardzo podobał mi się profil tego miejsca, otwartego w konkretne dni, o konkretnej porze, oferujące gościom zaledwie dwa świeże zestawy dań. Gdybyście kiedyś włóczyli się po lawendowej części Prowansji warto do Auberge Lilas wpaść na kolację.
Danie, które postanowiłam czym prędzej odtworzyć we własnej kuchni, jedliśmy we francusko-włoskiej knajpce w Aubignan (mieścinka na trasie wiodącej z Beaumes de Venise do Chateauneuf du Pape). Po miejscu tym nie spodziewałabym się fajerwerków kulinarnych, a fajerwerki były - w okolicach deseru przyjęły nawet postać rzeczywistą ozdabiając niebo feerią wielobarwnych kształtów i głośnych wybuchów (tego dnia w miasteczku odbywał się festyn). W ramach przystawki jadłam zapiekankę z tortellini i grzybów w jakiejś kosmicznie kalorycznej zalewie, a potem był poetycko pyszny łosoś w sosie szafranowym, ku mojej uciesze podany nie z frytkami lecz z ziemniakami z wody. Jadłam piejąc z zachwytu i choć inni również byli zadowoleni ze swoich dań, trudno mi uwierzyć, że mogły być równie pyszne jak to, co wydarzyło się na moim talerzu.
Jadłam także roquefort i fantastyczny połtwardy ser w Bordeaux, w Prowansji zaś potwornie smrodliwy kozi Banon, którego niektórzy jeść ze smakiem nie umieli ze względu na specyfikę bukietu - dla mnie nie był to pierwszy raz z Banonem, więc kosztowałam go śmiało i bez obaw ( o pierwszym razie nieco tutaj). Dojrzewające kiełbasy, jakie zakupiliśmy na targu w Vaison la Romaine były całkiem sympatyczne, niestety uwalniały z siebie dość kłopotliwą woń, podejrzewam, że zbliżoną do zapachu leżakującej od stuleci w wilgotnej izbie skarpety. Wachlarz kiełbasianych smaków był bardzo szeroki, z czterech rodzajów jakie kupiliśmy szczególnie smakowała nam opcja z orzechami i z zieloną oliwką.
Jako, że w Prowansji dysponowliśmy kuchnią nie byliśmy skazani na petit dejeuner, które według mnie jest stanowczo zbyt 'petit' i mogliśmy po polsku celebrować śniadania, kupowaliśmy więc co rano świeże bagietki i straszliwie brzydkie wielgaśne, przepyszne pomidory.
Odkrycie sezonu to dla mnie wina z Domaine de Durban - niezwykle malowniczej winnicy położonej na szczycie wzgórza. Tutejsze Muskaty rzucają na kolana. Szczególnie oczarowało mnie Fruite de Durban polecane jako aperitif i akompaniament do szparagów - ja piłam bez zagryzki i w pojedynkę również było przepyszne.
Poniżej przedstawiam zaledwie namiastkę pyszności, w które Francja zasobna i zachęcam gorąco do skosztowania ich u źródła.
Clairette de Die i Cremant de Die - moje kubki smakowe mianowały je cztery lata temu najpyszniejszymi winami białymi pod słońcem. Są to cudne wina musujące w szeregu odsłon, dla nas najlepsze z kooperatywy Jaillance. Są w nich kwiaty, jest lipa i jabłka - jak dla mnie antonówki :) Trzeba być nie lada zdeterminowanym by z Prowansji dotrzeć do Die, gdzie produkuje się to wino - my zdecydowaliśmy się na ten desperacki krok już po raz drugi. Trasa wiedzie przez góry, widoki są co prawda niezwykle malownicze, ale w obliczu strachu jaki powodują zakręty nad brzegiem przepaści, doznania estetyczne schodzą na dalszy plan. Nic nie szkodzi jeśli nie cierpicie na chorobę lokomocyjną w drodze z Sault do Die pierwszy raz zaznacie jej objawów - to pewne...
Niestety moje ulubione wina są wciąż niedostępne w Polsce, poza Francją kupowaliśmy je póki co także w Belgii.
miód lawendowy - w fioletowej krainie dostępny niemal na każdym kroku, przemierzając prowansalskie bezdroża co i rusz napotkać można drogowskaz oznajmiający 'miel de lavande'. Pół litra miodu kosztuje od 7 euro, najtaniej kupimy bezpośrednio u pszczelarza, najdrożej w sklepikach z regionalnymi specjałami, w centrach popularnych miasteczek, lokalne produkty można również zakupić w dobrej cenie w niektórych sklepach z winem (np. we wspomnianej Jaillance)
tapenade provencale - jak Prowansja długa i szeroka tapenada jest jednym z motywów nieodzownych tej krainy - podstawowa wersja składa się z oliwek zielonych i czarnych, kaparów, anchois, czosnku i oliwy, natomiast wariacji na temat tej popularnej pasty do pieczywa jest całe mnóstwo. W Prowansji będąc miałam przy sobie swój blender, więc miksowałam pastę samodzielnie, do domu natomiast zakupiłam odważną wersję pasty z figą i rodzynkami - jestem niezwykle ciekawa jej smaku - póki co słoik pozostaje zamknięty.
Rodzynki w Sauternes
Poniższe zdjęcie nie przedstawia rzeczy nad wyraz typowej dla lokalnej gastronomii, ale uwielbiam ten słoiczek, gdyż wiąże się z nim ciekawe zdarzenie. W jednej z urokliwych winnic w Bordeaux w apelacji Sauternes, mieliśmy okazję kosztować mniej i bardziej słodkich win, starszych młodszych i bardzo starych (pierwszy raz miałam okazję pić wino ponad pięćdziesięcioletnie). Gospodarz bardzo chętnie rozwijał wątki, polewał kolejne porcje, odbezpieczał kolejne butelki... u niego właśnie wypatrzyłam ten słoiczek - tłumaczył, że rodzynki co prawda nie są lokalne, ale Sauternes w którym są zanurzone jak najbardziej. Po dłuższym czasie spędzonym w winnicy dostaliśmy w prezencie butelczynę Sauternes, którą wpakowałam do jednej torby ze słoiczkiem. Potem zaczęłam pstrykać foty przed Chateau i rzuciłam gdzieś swój cenny pakunek, gdzie byłby został żeby nie Gospodarz. Gdy przejechaliśmy około 100 km zadzwonił do nas i poprosił o nasz adres w Prowansji, by wysłać nam zgubę. Tym sposobem rodzynki w Sauternes są dziś ze mną i czekają aż kupię najlepszej jakości biały ,kozi twarożek by zgodnie z sugestią Pana z winnicy zaserwować je w tercecie z bagietką.
Poniżej zakupiony także w winnicy słoiczek konfitury z winogronowych wytłoków i z jabłek - ma konsystencję zbliżoną do pigwowej galaretki, nadaje się znakomicie do serów, ten egzemplarz oczekuje wciąż na swoje wielkie otwarcie.
* na podstawie swych francuskich przeżyć i doznań autorka niniejszego opracowania pozwala sobie także na pewną stanowczą sugestię
andouillette - nie jeść
cannele - nie jeść
pate provencal - nie jeść
Jedliśmy także w oberży Lilas w Saint Christol d'Albion. Patrząc z zewnątrz na to miejsce nie spodziewaliśmy się lokalu, lecz raczej mini izdebki z wydzielonym stołem dla gości, tymczasem w zaadaptowanym na restaurację pomieszczeniu - podejrzewamy, że pierwotnie funkcjonował tu chlew - miejsc było co niemiara. Zarówno w kuchni jak i 'na sali' o wysoki poziom usług dbali samodzielnie właściciele - przemili, mówiący wyłącznie po francusku Fabienne i Bernard. Menu dnia stanowiły dwie przystawki, dwa dania główne, dwa desery do wyboru i wino stołowe. Jedzenie było domowe i nader francuskie m.in. wołowina w ciężkim zawiesistym sosie z czerwonego wina, rozjechane, zupełnie niewyględne, za to pyszne gratin, deska lokalnych serów i tym podobne rarytasy. Bardzo podobał mi się profil tego miejsca, otwartego w konkretne dni, o konkretnej porze, oferujące gościom zaledwie dwa świeże zestawy dań. Gdybyście kiedyś włóczyli się po lawendowej części Prowansji warto do Auberge Lilas wpaść na kolację.
Danie, które postanowiłam czym prędzej odtworzyć we własnej kuchni, jedliśmy we francusko-włoskiej knajpce w Aubignan (mieścinka na trasie wiodącej z Beaumes de Venise do Chateauneuf du Pape). Po miejscu tym nie spodziewałabym się fajerwerków kulinarnych, a fajerwerki były - w okolicach deseru przyjęły nawet postać rzeczywistą ozdabiając niebo feerią wielobarwnych kształtów i głośnych wybuchów (tego dnia w miasteczku odbywał się festyn). W ramach przystawki jadłam zapiekankę z tortellini i grzybów w jakiejś kosmicznie kalorycznej zalewie, a potem był poetycko pyszny łosoś w sosie szafranowym, ku mojej uciesze podany nie z frytkami lecz z ziemniakami z wody. Jadłam piejąc z zachwytu i choć inni również byli zadowoleni ze swoich dań, trudno mi uwierzyć, że mogły być równie pyszne jak to, co wydarzyło się na moim talerzu.
Jadłam także roquefort i fantastyczny połtwardy ser w Bordeaux, w Prowansji zaś potwornie smrodliwy kozi Banon, którego niektórzy jeść ze smakiem nie umieli ze względu na specyfikę bukietu - dla mnie nie był to pierwszy raz z Banonem, więc kosztowałam go śmiało i bez obaw ( o pierwszym razie nieco tutaj). Dojrzewające kiełbasy, jakie zakupiliśmy na targu w Vaison la Romaine były całkiem sympatyczne, niestety uwalniały z siebie dość kłopotliwą woń, podejrzewam, że zbliżoną do zapachu leżakującej od stuleci w wilgotnej izbie skarpety. Wachlarz kiełbasianych smaków był bardzo szeroki, z czterech rodzajów jakie kupiliśmy szczególnie smakowała nam opcja z orzechami i z zieloną oliwką.
Jako, że w Prowansji dysponowliśmy kuchnią nie byliśmy skazani na petit dejeuner, które według mnie jest stanowczo zbyt 'petit' i mogliśmy po polsku celebrować śniadania, kupowaliśmy więc co rano świeże bagietki i straszliwie brzydkie wielgaśne, przepyszne pomidory.
Odkrycie sezonu to dla mnie wina z Domaine de Durban - niezwykle malowniczej winnicy położonej na szczycie wzgórza. Tutejsze Muskaty rzucają na kolana. Szczególnie oczarowało mnie Fruite de Durban polecane jako aperitif i akompaniament do szparagów - ja piłam bez zagryzki i w pojedynkę również było przepyszne.
Poniżej przedstawiam zaledwie namiastkę pyszności, w które Francja zasobna i zachęcam gorąco do skosztowania ich u źródła.
Clairette de Die i Cremant de Die - moje kubki smakowe mianowały je cztery lata temu najpyszniejszymi winami białymi pod słońcem. Są to cudne wina musujące w szeregu odsłon, dla nas najlepsze z kooperatywy Jaillance. Są w nich kwiaty, jest lipa i jabłka - jak dla mnie antonówki :) Trzeba być nie lada zdeterminowanym by z Prowansji dotrzeć do Die, gdzie produkuje się to wino - my zdecydowaliśmy się na ten desperacki krok już po raz drugi. Trasa wiedzie przez góry, widoki są co prawda niezwykle malownicze, ale w obliczu strachu jaki powodują zakręty nad brzegiem przepaści, doznania estetyczne schodzą na dalszy plan. Nic nie szkodzi jeśli nie cierpicie na chorobę lokomocyjną w drodze z Sault do Die pierwszy raz zaznacie jej objawów - to pewne...
Niestety moje ulubione wina są wciąż niedostępne w Polsce, poza Francją kupowaliśmy je póki co także w Belgii.
miód lawendowy - w fioletowej krainie dostępny niemal na każdym kroku, przemierzając prowansalskie bezdroża co i rusz napotkać można drogowskaz oznajmiający 'miel de lavande'. Pół litra miodu kosztuje od 7 euro, najtaniej kupimy bezpośrednio u pszczelarza, najdrożej w sklepikach z regionalnymi specjałami, w centrach popularnych miasteczek, lokalne produkty można również zakupić w dobrej cenie w niektórych sklepach z winem (np. we wspomnianej Jaillance)
tapenade provencale - jak Prowansja długa i szeroka tapenada jest jednym z motywów nieodzownych tej krainy - podstawowa wersja składa się z oliwek zielonych i czarnych, kaparów, anchois, czosnku i oliwy, natomiast wariacji na temat tej popularnej pasty do pieczywa jest całe mnóstwo. W Prowansji będąc miałam przy sobie swój blender, więc miksowałam pastę samodzielnie, do domu natomiast zakupiłam odważną wersję pasty z figą i rodzynkami - jestem niezwykle ciekawa jej smaku - póki co słoik pozostaje zamknięty.
Rodzynki w Sauternes
Poniższe zdjęcie nie przedstawia rzeczy nad wyraz typowej dla lokalnej gastronomii, ale uwielbiam ten słoiczek, gdyż wiąże się z nim ciekawe zdarzenie. W jednej z urokliwych winnic w Bordeaux w apelacji Sauternes, mieliśmy okazję kosztować mniej i bardziej słodkich win, starszych młodszych i bardzo starych (pierwszy raz miałam okazję pić wino ponad pięćdziesięcioletnie). Gospodarz bardzo chętnie rozwijał wątki, polewał kolejne porcje, odbezpieczał kolejne butelki... u niego właśnie wypatrzyłam ten słoiczek - tłumaczył, że rodzynki co prawda nie są lokalne, ale Sauternes w którym są zanurzone jak najbardziej. Po dłuższym czasie spędzonym w winnicy dostaliśmy w prezencie butelczynę Sauternes, którą wpakowałam do jednej torby ze słoiczkiem. Potem zaczęłam pstrykać foty przed Chateau i rzuciłam gdzieś swój cenny pakunek, gdzie byłby został żeby nie Gospodarz. Gdy przejechaliśmy około 100 km zadzwonił do nas i poprosił o nasz adres w Prowansji, by wysłać nam zgubę. Tym sposobem rodzynki w Sauternes są dziś ze mną i czekają aż kupię najlepszej jakości biały ,kozi twarożek by zgodnie z sugestią Pana z winnicy zaserwować je w tercecie z bagietką.
Poniżej zakupiony także w winnicy słoiczek konfitury z winogronowych wytłoków i z jabłek - ma konsystencję zbliżoną do pigwowej galaretki, nadaje się znakomicie do serów, ten egzemplarz oczekuje wciąż na swoje wielkie otwarcie.
andouillette - nie jeść
cannele - nie jeść
pate provencal - nie jeść
Oj! To Ci się działo! Oj działo!
OdpowiedzUsuńMyszeńko!! Chyba wywołałam Cię myślą, chodziła mi dziś po głowie Twoja tempura, ale upał był taki, że się nie podjęłam... moje wakacje były bardzo intensywne, działo się dużo ale wciąż mi mało. Francja to moja miłość. Bardzo Cię ściskam!!
OdpowiedzUsuńOjej,co to był za czas!
OdpowiedzUsuńA ja na półmisek świeżych skorupiaków bym się zasadziła,z ostrygami oczywiście!
co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości ;), żadne smaki Ci chyba nie straszne - ja ostrygę spróbowałam kilka lat temu i nie zachwyciła mnie, dlatego nie szaleję z tęsknoty za nią. Jest malownicza, owszem, ale w konsystencji mi sporo nie pasuje, podobnie z resztą jak w ślimaku.
Usuńczas we Francji był wyborny, będę się nim delektować jeszcze miesiącami ;))
Takie kulinarne wakacje są zdecydowanie najlepsze, ja juz planuję swoje :-)
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem gdzie je spędzisz i co dobrego przywieziesz...
UsuńZnowu świetna relacja z wyprawy. Ostatnio też fotografowałam u nas różne okoliczne winnice. Lubię czas, gdy drzewa figowe i krzewy winne uginają się pod ciężarem owoców. Napisz coś więcej o tej paście z figami i rodzynkami, jak już jej spróbujesz. Rozumiem, że figi są tam suszone?
OdpowiedzUsuńW tym słoiczku są faktycznie figi suszone, otworzę go niebawem, przy okazji najbliższych gości - tego typu pasty najlepiej smakują, gdy żar leje się z nieba a taki właśnie klimat panuje ostatnio na Mazowszu. Mam też drugi słoiczek, którego nie sfotografowałam - jest w nim figowy chutney ze świeżych fig i cebuli - także wygląda zacnie :)
UsuńChutney figowo cebulowy, mówisz? Brzmi świetnie, nigdy nie robiłam. Musi byc pyszny do serów. Chyba go zrobię, tę pastę oliwkową z suszonymi figami chyba też spróbuję odtworzyć. Może znajdę jakąś recepturę w sieci.
UsuńRany Julek - jak ja bym się dorwała do tych Twoich figowych zapasów!!! Odtwarzaj, odtwarzaj, a ja specjalnie dla Ciebie otworzę dziś ten słoik i zjem go po kryjomu, a potem dam znać jak mi było :)
UsuńUprzejmie donoszę, iż tapenada z figą i rodzynką mnie nie powaliła. Słodki smak wśród oliwek bardziej mi przeszkadzał niż cieszył. Zdecydowanie wybieram klasyczną odsłonę pasty oliwkowej. uściski!!
UsuńŚwietna relacja :) Ja niestety w tym roku praktycznie bez urlopu... Może sobie za rok odbiję. Bardzo rozbudziłaś moją ciekawość Clairette de Die i Cremant de Die, może da się te wina kupić w Polsce. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJeżdżąc od lat po winnicach rozmaitych, wiem, że najbardziej smakuje mi wino kupione u źródła, myślę, że te wina musujace smakują mi tak bardzo nie tylko ze względu na ich bezposrednie właściwości, ale również całą otoczkę z podróżowaniem do Die związaną, tą całą przygodą z górami, trasą wiodącą przez bezkresne morelowe sady, urwiskami, szczytami ośnieżonych Alp mijanymi w drodze powrotnej. Kocham Clairette i Cremant de Die i bardzo Cię zachęcam byś wypatrywała ich uważnie, być może też będą Twoje ulubione :)
UsuńBardzo ciekawy post, czytałam z zapartym tchem. Chętnie spróbowałabym tych wszystkich pyszności łącznie z śmierdzącymi serami i kiełbasami :)
OdpowiedzUsuńDo spróbowania Banona zachęcam szczególnie, w Polsce raczej niestety nie bywa dostępny, chyba kiedyś rzucił mi się w oczy we Fromagerie na Burakowskiej w Warszawie, ale pewności nie mam.
UsuńFrancuskie rarytasy mają nierzadko rozbudowane bukiety, ale pod nieciekawym zapachem kryje się poezja smaku. Pozdrawiam!
Aguś, jakbym tamm była za sprawą Twoich opowieści:-)) Pięknie! Marzy mi się Prowansja. Kiedyś wakacje spędziłam w Bretanii i to był mój najpiękniejszy chyba urlop:-)
OdpowiedzUsuńZapomniałam dodać, że ślimaki mi bardzo smakują z masełkiem czosnkowo-pietruszkowym i potem maczanie bagietką pozostałego sosiku:-))
UsuńDzięki Marzenko, myślę, że w tym poście widać po prostu moje nieskończone uczucie do tego kraju. Wiem, że niektórym ślimaki smakują, w Twoim opisie przekonuje mnie persillada, w której chętnie zanurzyłabym bułeczkę, szczędząc jednak samego ślimaka.
UsuńMoja miłość do Francji z każdym kolejnym razem jest coraz większa, chyba jednak muszę nauczyć się francuskiego, by móc jeszcze pełniej doświadczać jej uroków. Całuski!
Aguś, cudowny i bardzo smakowity czas! Dziękuję za Twoją opowieść!
OdpowiedzUsuńKamilko, to ja dziękuję, że chciałaś tę moją relację przeczytać. Jeżeli mogę światu przybliżać uroki mej ukochanej Francji, to czynię to z rozkoszą - przyjemność więc po mojej stronie :)
UsuńPiękne widoki... aj zazdroszczę podróży :)
OdpowiedzUsuńWciąż mam je przed oczami, a fotki przeglądam bez końca - to niezwykle kojące obrazy...
UsuńZ rozbawieniem przeczytałam:)
OdpowiedzUsuńZapach kiełbasy musiał być naprawdę przykry;)
Umieram z ciekawości i już doczekać się nie mogę
wielkiego otwarcia słoiczka tapenade z figą i rodzynkami!
Jakoś mi te smaki nie współgrają, ale kto wie...
Czekam niecierpliwie na Twoją opinię.
Jak będzie grzechu warte, zrobię taką w domu:)
Jesteśmy po wielkim otwarciu, które okazało się klapą - oliwka i figa, zgodnie z przypuszczeniem nie są dla siebie stworzone. Da się jeść, niemniej słodki posmak i pesteczka odwracają uwagę od głównego wątku tapenady i rozczłonkowują smak na odrębne, zupełnie nie grające ze sobą nuty. Nie warto robić w domu...dobranoc Magda:)
UsuńTo mnie trochę zasmuciłaś:(
UsuńMiałam nieco nadziei na wielkie, smakowe odkrycie;)
Oj marzy mi się taka podróż, coś dla ciała i ducha ... no i widzę że nie tylko ja jestem pod wrażeniem Francji, jej kuchni i całej tej pełnej uroku otoczki...
OdpowiedzUsuńw tym roku niestety z Francji musiałam zrezygnować i tym bardziej miło czytało mi się Twoja relację :)
pozdrawiam ciepło
To oby do kolejnej Francji, Moni!! Ja już tęsknię...
Usuńteż uwielbiam kałamarnice z grilla na pewno je spróbuję na naszej świeżo zaplanowanej wycieczce do ukochanej Hiszpanii...aioli uwielbiam...! A właśnie co ciekawe człowiek się nie spodziewa fajerwerków a właśnie tam jest zaskocz największy...A te salcziczony to jadłem w wydaniu francuskim właśnie z orzechami i innymi przedodatkami i potwierdzam smak nie zapach mną zawojował. My mamy w planach zrobić camino de Santiago przez tydzień muszę też wszystko koniecznie na bieżąco spisywać) pozdrawiam cieplo!
OdpowiedzUsuńSpisuj koniecznie bym miała co chłonąć po Twoim powrocie, jak wiesz Hiszpania sercu memu także bliska :) u siebie masz pewnie dostęp do morskiego robactwa, ja jadam tylko raz do roku, bo nie ufam 'warszawskim' owocom morza - na wakacjach zawsze wybieram kałamarnice, mam do nich niepohamowaną słabość.
Usuńściskam i życzę obfitości wrażeń!!!
hasta la vista
A ja nic nie mam do andouillette, ale ja lubię takie wynalazki ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że francuskie wina są również w Twoim kręgu zainteresowań, u mnie będzie opowieść o winach niezwykłych acz mało znanych obecnie.
Nie żartuj!! To dla mnie niewiarygodne, ja już od samego zapachu andouillette miałam ochotę zmienić orbitę :) Czekam na opowieść o winie z niecierpliwością, temat ten jest bliski mej duszy. Pozdrawiam.
UsuńCudnie wspominasz, a ja z przyjemnością znajduję chwilkę wytchnienia w upale, czytając wrażenia z podróży, zdjęcia urzekające, dzieki za lekturę .Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWspaniale jest się dzielić tym co fajne w życiu, dlatego m.in. mamy blogi :) Dziękuję Ci za miłe słowa!
UsuńWe Francji zdjęć napstrykałąm tyle, że hej i od każdej foty nie mogę oderwać wzroku - tam po prostu jest tak nieskończenie pięknie.
Zazdroszczę tych prowansalskich wojaży...
OdpowiedzUsuńminął zaledwie miesiąc a ja znów bym chętnie pławiła się w prowansalskich fioletach, niestety już po żniwach i lawenda nie ubarwia francuskich pól. Mam jednak całkiem intensywny zapis obrazów i zapachów w głowie, a wspomnieniami raczyć się można bez końca.
Usuń...i Tobie Rafał życzę podobnych prowansalskich wspomnień :)
dziękujemy za zdjęcia, miło przenieść się do Francji chociaż w wyobraźni .... :)
OdpowiedzUsuń;) To piękna kraina, Prowansję ukochałam sobie najbardziej, choć Akwitania też mi się podobała ogromnie. Warto tam trafić, tylko jak już raz się trafi to ostrzegam, że wciąż chce się wracać :))
UsuńCzytając Twoje opowieści jestem głodna podróży :)
OdpowiedzUsuńZobaczyć lawendowe pola w rozkwicie to moje wielkie marzenie ...