poniedziałek, 29 października 2012

Cykoria zapiekana w sosie serowym - spróbujmy!!



Dzisiaj oddalam się na chwilę od ukochanej kuchni polskiej, wędruję wraz z moim wpisem do Belgii, Belgii, którą miałam okazję niedawno odwiedzić i która mnie urzekła. A urzekła mnie wielopłaszczyznowo - mieliśmy okazję przebywać wśród fantastycznych ludzi, zwiedzać cudowne zakątki Antwerpii, mieliśmy także szansę zaznawać lokalnej kuchni tradycyjnej. Jak się okazuje, tamtejsze przepisy można z dużym powodzeniem przetransponować na grunt polski, gdyż dostępne tu i tam produkty są bardzo podobne. Buszując po miejscowym supermarkecie starałam się jak zwykle dopatrzeć jakiejś odmienności względem naszego podwórka: od razu rzuciły mi się w oczy stosy mandarynek, które zaopatrzone były w końcówki gałązek i listki - dzięki temu stoiskowa kompozycja nabierała egzotycznego charakteru. Jako, że w Polsce do tej pory nie trafiłam na quinoę, choć bardzo chciałam, za punkt honoru wzięłam sobie przywiezienie kilku paczek z Antwerpii. Udało się je znaleźć, co prawda nie było to zbyt łatwe, gdyż nieprawidłowo wymawiałam nazwę tego specjału i długo nie mogłam być zrozumiana. W końcu jednak 'kłinoja' zawędrowała do mojego koszyka. Dopadłam także puchy z mięsem kraba i jak zwykle wyszperałam kilka paczek makaronu o kształcie niespotykanym - zawsze poluję na makarony niebanalne będąc w podróży... Gdzieś na półkach sklepowych śmignęły mi speculoosy - miejscowe ciasteczka cynamonowe, o których czytałam nieco wcześniej ale im zdołałam się oprzeć...




Piwa belgijskie robią wrażenie, a Belgowie traktują je z należytym szacunkiem i uwagą. Podawane są w zgrabnych pucharkach z cienkiego szkła, przy czym każdemu gatunkowi odpowiada naczynie o nieco innej formie. Piwa mają różny kolor, smak, stopień klarowności i co najważniejsze z różną intensywnoscią potrafią człowiekowi w głowie zawrócić. Niektóre piwka są ponad 9%towe, mi szumiało w głowie juz po jednym takim!! Piwo stanowi bazę wielu lokalnych potraw, wprowadzając interesującą, trudno diagnozowalną dla niewprawionych odbiorców nutę smakową.
Niewątpliwie jednym z narodowych dobrodziejstw Belgii jest czekolada, a w szczególności, to co na bazie czekolady tam powstaje, czyli praliny, trufle i maleńkie przesmaczne czekoladki. Nie ma cienia mitologii w powszechnej opinii, że belgijskie czekoladki są wyborne - ja lepszych nie jadłam nigdy!! Ich wnętrze może być bujne lub bardzo proste, smak zawsze jest doskonały. O dziwo, szczególnie smakowały mi praliny z białej czekolady, z nadzieniem w dwóch kolorach i z kształtnym orzeszkiem zanurzonym tuż pod zewnętrzną białą otoczką...







Belgijskie frytki serwowane z majonezem nie rzuciły nas na kolana, gofry wyglądają i smakują podobnie jak nasze nadmorskie, za to bardzo spodobało mi sie to co Belgowie czynią na bazie cykorii. Cykoria jest niewątpliwie ich dobrem narodowym, a jej zastosowanie w zapiekance oczarowało moje kubki smakowe w sposób dokumentny. U nas jest warzywem niedocenionym, jej goryczka sprawdza się zazwyczaj na surowo przy akompaniamencie jabłka, mało kto próbuje ją natomiast podawać na ciepło i w roli głównej - okazuje się, że to błąd.
Myślę, że zapiekana cykoria powinna na dobre wpisać się w grafik dań popularnych w Polsce, w moim menu niewątpliwie znajdzie takie miejsce. Tym bardziej, ze cykoria jest dostępna w miesiącach chłodnych i może być znakomitą alternatywą dla warzyw korzeniowych panujących na polskim stole zimą.
W oczekiwaniu na przepis oryginalny, który został mi obiecany posiliłam się o próbę rekonstrukcji dania, którym zostaliśmy podjęci. Gdy dostanę recepturę od naszej belgijskiej znajomej, zamieszczę ją również tutaj, póki co przedstawiam efekty mojej próby odtwórczej. Całkiem  udane, muszę powiedzieć.

składniki:
8 cykorii,
pół cytryny,
łyżka soli,
16 plasterków dobrej jakości szynki,

sos serowy:
solidna łyżka masła
solidna łyżka mąki pszennej,
ok 0,5 l mleka,
100 g Ementalera,
twardy ser, u mnie Grana Padano 50 g,
utarta gałka muszkatołowa,
sól do smaku



Na wstępie cykorię obgotowałam w osolonej wodzie z dodatkiem soku z połowy cytryny, po 20 minutach, gdy warzywa wyraźnie zmiękły odcedziłam je,  ostudziłam a następnie odcisnęłam nadmiar wody. Zawinęłam każdą cykorię w dwa plastry szynki, po czym ułożyłam je w ceramicznej foremce do zapiekania.
Przygotowanie sosu rozpoczęłam od zasmażki, czyli masło zmieszałam z maką i po ich wspólnym podgrzaniu zalałam je mlekiem. Całość intensywnie mieszałam by niepożądane grudy się nie utworzyły. W kolejnym kroku dodałam utarty Emmentaler i Grana Padano, gałkę i sól. Powstałym sosem zalałam cykorie i by podbić walory dekoracyjne zapiekanki posypałam z wierzchu odrobiną Grana Padano. Wstawiłam do piecyka nagrzanego do 200 stopni.
Cykoria spędziła tam pół godziny, po tym czasie całość się pięknie przyrumieniła.
Cykoria tak zapieczona wystąpiła u nas w charakterze obiadu, towarzyszyły jej pieczone ziemniaki i brokuły z wody. Bardzo udany, inny obiad. Dzieci co prawda trochę kreciły nosem, gdyż podchodzą z rezerwą do wszelkich nowości kulinarnych ze świata, dorośli jednak byli w pełni usatysfakcjonowani nową kulinarną zdobyczą i jeszcze z pewnością nie jeden raz się nią uraczą tej zimy...







wtorek, 23 października 2012

domowy kisiel z żurawin



Moje dziecko, obdarzone niezwykle wrażliwymi kubkami smakowymi spośród wszystkich napojów świata najbardziej ukochało sobie domowy kisiel z żurawin. Z dziecku danym uporem milion razy w roku zadawało pytanie 'kiedy wreszcie zrobisz ten kisiel prawdziwy mamo?'...Oto więc nastąpiło spełnienie wyczekanych marzeń mojej córki. Nastąpił kisiel. Powstał szybko i równie szybko zniknął.
Przepis na kisiel jest banalny, przygotowanie go nie wymaga szczególnego skupienia, trwa niewiele więcej niż przygotowanie kisielu z torebki a efekt końcowy niewątpliwie deklasuje wersję marketową.
Na ciepło smakuje najbardziej - nam przynajmniej, jest cierpki, lekko słodki i miło rozgrzewa trzewia.  Kisiel domowy ma też tę zaletę, że mamy wpływ na jego konsystencję, jedni wolą go jeść z pucharka łyżeczką, inni beda go pili z kubka czy szklanki. Sezon na żurawinę trwa krótko, dlatego kilogramami kupuję ją o tej porze roku, by się nasycić i uszczęsliwić dziecię... jak niewiele trzeba do tego szczęścia!!




Składniki:

2 szklanki żurawin,
1,5 l wody,
8 łyżek cukru,
3 łyżki mąki ziemniaczanej





Żurawinę obgotowałam w wodzie, gdy owoce delikatnie zmiękły, chwyciłam za ubijak do ziemniaków i rozgniotłam je, w przeciwnym wypadku za chwil parę zaczęłyby pękać i mogłyby całkiem kompleksowo upstrzyć ściany mojej kuchni. Po pięciu minutach na ogniu odcedziłam owoce pozostawiając żurawinowy płyn, po czym skrupulatnie przetarłam owoce przez sito. Nieco owoców pozostawiłam nieprzetartych. Dosypałam cukier i ustawiłam garnuszek z powrotem na gazie. Rozrobiłam mąkę w filiżance zimnej wody i dolałam do czerwonej bazy. Na sam koniec dorzuciłam nieprzetarte owoce by urozmaicić nieco konsystencję.



Mam pełną świadomość, że trudność tego przepisu jest porównywalna ze sztuką wykonywania jajecznicy, ale jako, że kisiel żurawinowy jest coraz mniej powszechnym widokiem na polskim stole - a jakże jest wart tej obecności (!!!), to przypominam o jego przesmacznym istnieniu.
Na marginesie nadmienię, że nie zaobserwowałam u mojego dziecka absolutnie żadnych niepożądanych skutków ubocznych, których możnaby się spodziewać po przyjęciu substancji spożywczej w ilości dalece wyższej niż norma. Ponoć objawy niepożądane moze spowodować za to czerwień koszelinowa, będąca składową wielu barwionych na czerwono produktów, między innymi kisielków z torebki... Faktycznie, kiedyś po spożyciu cudownie czerwonej galaretki wszystkie dzieci jedzące dostały regularnych, równie czerwonych kropeczek - wierzę zatem, że rozwiązania naturalne są bezpieczniejszą opcją, a smaczniejszą z pewnością!




wtorek, 16 października 2012

biały pikantny krem z korzeniowych



Danie by było pyszne musi być właściwie doprawione. Dobry kucharz posiada wiedzę tajemną z zakresu dosmaczania potraw, dobrze wie, jakie zioła, korzenie i przyprawy podbiją walory kolejnych produktów, zwykli śmiertelnicy pewne smaki wyssali z mlekiem matki a innych zestawień muszą uczyć się metodą prób i błędów. Przyprawianie potrawy nietrafionym dodatkiem może być zgubne w skutkach, natomiast zastosowanie tego najodpowiedniejszego tajemniczego składnika banalną potrawę potrafi zestroić w szaty nad wyraz wdzięczne.
Moje kubki smakowe były poddane niemałej próbie ostatniego lata, kiedy to przyszło im zaznawać kuchni hiszpańskiej - dobrej ale zupełnie nieprzyprawionej. Szczęśliwie Hiszpanie przywiązują ogromną wagę do jakości produktów - czego nota bene my Polacy wciąż nie możemy się nauczyć - dlatego mimo oszczędności w doprawianiu, jedzenie jest bardzo smaczne.  Niemniej, to właśnie przypraw w ichniejszym menu brakowało mi najbardziej, sól i oliwa to zdecydowanie za mało jak dla mnie.

Mimo mojego całego uwielbienia dla przypraw mam swój ranking antydosmaczaczy, których użycie w moim domu  można by tłumaczyć wyłącznie kuchennym zamachem stanu. Być może dla innych moje anty-przyprawy to znakomite komponenty dań najlepszych, według mnie jednak potrafią do imentu pozbawić przyjemnych nut smakowych każdą potrawę, której składową będą.





Zielem, którego nie toleruję wybitnie jest kolendra – uwielbiana przez wielu,  wznoszona na piedestały w kuchni meksykańskiej, poważana w coraz większej liczbie knajp – niestety. Jej aromat jest tak dominujący, że żadna inna warstwa potrawy nie jest w stanie się wybić. I choćby najmniejsza domieszka kolendry w daniu mym spoczęła, zaburzy mi ona przyjemność posiłku, zepsuje najdoskonalszą zupę, zniweczy smak najwspanialszej sałatki.
Jakiś czas temu w Magazynie Wino (nr 52, 4/2011) trafiłam na cudowny felieton odnoszący się właśnie do kolendry oraz nietolerancji autora do niej. Okazuje się, że awersja do tego zioła może mieć podłoże genetyczne i niektóre organizmy bronią się zwyczajnie przed jej smakiem. Ja mam ten nietolerancyjny gen z pewnością!!!

Drugie miejsce w moim antyzestawieniu zajmuje anyż, jego smak nijak nie współgra z żadną ze znanych mi na ziemi potraw,  jest egzotyczny i mógłby co najwyżej występować solo ale jako przyprawa zgniecie w przedbiegach wszystkich swoich towarzyszy.
Ilekroć piekę świąteczne pierniki, baczę by przyprawa piernikowa w swym składzie anyżu nie zawierała, bowiem dodatek taki zabija cudnie harmonijny smak mieszanki pozostałych przypraw i bezwzględnie wybija się na pierwszy plan - taki z anyżu kulinarny egocentryk!
Anyż akceptuję wyłącznie pod postacią ouzo, pitego w cieniu tamaryszków na greckim wybrzeżu. Tu jego indywidualizm mnie nie razi, potrafię się w nim rozsmakować bez reszty, ale nie próbuję też go z niczym łaczyć.

Trzecie miejsce na podium ma u mnie pieprz biały, którego zapach jest potworny, według mnie roztacza wokół siebie aromaty stajenne, w żaden z wyobrażalnych sposobów nie korespondujące z szeroko pojętą gastronomią. Tutaj jednak myślę, że moja nietolerancja wynika z braku doświadczenia, wiem, że biały pieprz jest niezbędnikiem wielu dań zacnych, a zrównoważony innymi aromatami cudownie i kształtnie doprawia danie. Mnie uzyskanie takiej równowagi jak do tej pory nie wychodziło.
Dzisiaj, trochę na przkór sobie podjęłam rękawicę i musze powiedzieć, że mimo zastosowania pieprzu w pokaźnej ilości zapach stajenny całkowicie się rozmył wśród innych zupowych komponentów.
Ale zacznijmy od początku...

składniki:

1 duży seler,
3 spore ziemniaki,
3 duże pietruszki,
biała część z pora,
pół dużej główki czosnku,
łyżka masła,
2 litry bulionu warzywnego
4 łyżki kaszy manny,
filiżanka smietany 30 %,
pół łyżeczki białego pieprzu,
dwie duże szczypty pieprzu czarnego mielonego,
dwie duże szcypty czerwonej papryki,
nieco startej gałki muszkatołowej

P.S. do swojej wersji dorzuciłam kalafior, gdyż jego resztka spoczywała na dnie lodówki, nie jest on tutaj jednak składnikiem niezbędnym 


Pietruszkę, selera i ziemniaki pokroiłam w drobną kostkę, pora zaś w talarki. Smażyłam warzywa na maśle przez jakieś 10 minut. Po tym czasie przełożyłam warzywa z patelni do garnka i zalałam całość 2 litrami bulionu. Osoliłam i zostawiłam pod przykryciem na pół godziny. W kolejnym kroku zmiksowałam zupę blenderem na gładki krem. By delikatnie zróżnicować i ukonkretnić fakturę dodałam nieco kaszy manny.
W zupie korzeniowe rozwijają się w sposób wyborny acz łagodny, więc aby podbić rozgrzewające walory kremu, należy go umiejętnie dosmaczyć.
Wydobyłam białe ziarna z pieprzowej, kolorowej mieszanki i zatkawszy nos, ubiłam je na miazgę w moździerzu.  Zawierzając internetowym przepisom na krem z białych warzyw postanowiłam dosypać ową miazgę do zupy - wielu uważa, że z białymi warzywami biały pieprz wypada najkorzystniej. 
Po połączeniu pieprzowej miazgi z gorącym kremem aromaty uwydatniły się jeszcze bardziej, sprowadzając na mnie obawę, że klamka zapadła i teraz zupy odratować się już nie da za nic...
W akcie lekkiej desperacji sięgnęłam wiec po gałkę muszkatołową, potem po pieprz czarny i nieco papryki mielonej, jako ostatnią deskę ratunku zastosowałam pieczony czosnek i to był absolutny strzał w dziesiątkę! Po wmiksowaniu pieczonego czosnku i zabieleniu zupy śmietanką całość stała się spójna. Zapach zupy został zrównoważony, a smak ostateczny był nad wyraz harmonijny. Bardzo udana zupa, mimo dodatku białego pieprzu a być może właśnie dzięki niemu..: ).
Podałam z grzankami, bo lubię w zupach element chrupiący..





Wygląda na to, że od dziś nieco przychylniej i odważniej odnosić się będę do białego pieprzu, w kwestii kolendry nie widzę na to najmniejszych szans, ale może kiedyś za sprawą jakiegoś kosmicznego impulsu nauczę się rozumieć i smakować anyż, kto wie?
Zupa z warzyw korzeniowych jest bodaj najlepszym rozwiązaniem na polskie chłody, aż dziw bierze, że seler i pietruszka są przez nas zupełnie niedoceniane! 
Polecam na jesień korzeniowe eksperymenty!!!

czwartek, 11 października 2012

serek pyszny przedziwnie - do pieczywa



Nie jestem perfekcyjną panią domu.  Nie śledzę programu, o którym coraz głośniej w naszym kraju ale czasem jak patrzę wkoło, to przychodzi myśl, że  może powinnam…???.
Środek tygodnia a człowiek zupełnie nie wie za co się zabrać – trzeba robić za asystenta przy lekcjach, ogarnąć, by wnętrza przypominały przyjazną do życia przestrzeń, zmotywować potomstwo do wykonania codziennych obowiązków, przywieźć, odwieźć na zajęcia, no i  zjeść należy i nakarmić, a że ma się do tego stosunek specyficzny, to przecież kanapka nie wystarczy…  Niestety mimo wszelkich chęci nie zawsze udaje się sprostać tym wszystkim obowiązkom, powiedziałabym nawet, że niemal zazwyczaj się to nie udaje.
Przyznam się, że lat temu kilka zdarzało mi się oglądać wersję brytyjską wyżej wspomnianego programu i seans ten działał na mnie wybornie. Włączał mi się ‘program sprzątający’ i przez kolejne godziny chodziłam po domu jak nakręcona, doczyszczając każdy zakamarek i czerpiąc z tego niekrytą satysfakcję. Byłam trochę jak w hipnozie, nieprawdopodobne, jak tego typu programy, za pomocą najprostszych środków wpływają na podświadomość człowieka. Inna rzecz, że trochę inaczej wyglądała moja organizacja dnia i mogłam sobie pozwolić na podporządkowanie większości czasu sprzątaniu. W sytuacji obecnej  muszę akceptować nieład, który nieraz dominuje perspektywę w domu, jednak jestem pełna zrozumienia dla swojej takiej a nie innej postawy.  



Jakby się przyjrzeć bliżej Pani Perfekcyjnej, to myślę, że do wielu rzeczy można by się przyczepić…w moim ujęciu bowiem np. tort przyozdobiony lukrem plastycznym i kolorowymi cukierniczymi ozdóbkami jest na wskroś nieperfekcyjny, bo co z tego, że idealnie różowiutki skoro zrobiony na bazie pełnych chemii gotowców i z pewnością niesmaczny?  U Pani Perfekcyjnej rolę kluczową gra pierwsze wrażenie, przypuszczalnie podstawowym zadaniem tortu jest jego wygląd, inne sprawy spadają na dalszy plan.  Mam wrażenie, że przekłada się to na całą sferę życia, nie wydaje mi się by było możliwe połączenie nienagannego wyglądu własnego, samodzielne zadbanie o nieskazitelne wnętrze mieszkania a przy tym zachowanie niegasnącej pogody ducha i ogólnego życiowego zadowolenia. To musi się przekładać na wewnętrzną frustrację własną lub członków rodziny. Z drugiej strony jednak znam wiele osób, które znacznie lepiej radzą sobie z ogółem zadań okołodomowych, niż ja zachowując pozytywne nastawienie do świata i ludzi, także chyba wszystko zależy od jednostkowych predyspozycji danego przypadku.
Zrobiłam fajną kolację ale zmywanie sobie odpuszczę.  Dziś wsadzam miedzy bajki złote zasady w typie 'co masz zrobić jutro zrób dziś'. Pomogę dzieciakom ogarnąć się z lekcjami, zapalę świeczkę zapachową a potem usiądę na ulubionej kanapie z kieliszkiem dobrego czerwonego wina i poczytam książkę.
Czasem lubię tę moją nieperfekcyjność. Dziś ją lubię bardzo. 



Serek, który proponuję Wam dzisiaj przygotowała kiedyś moja dobra znajoma - jego smak wbił się w moją pamięć i często każe o sobie przypominać.  
Pierwszy kęs wywołuje zdziwienie, drugi powoduje lekkie zakłopotanie, gdyż zupełnie nie przychodzi nam na myśl czym to smakuje, trzeci kęs uzależnia - ostrzegam. 
Można go potraktować jako smarowidło do białego chleba ale chyba najlepiej sprawdzi się jako dip do grissini lub krakersów podczas imprezy. Jakkolwiek kontrowersyjne wyda się Wam połączenie składników nakłaniam zdecydowanie do podjęcia ryzyka. Jest słodko, jest ostro, jest słono i kwaśno, jest przedziwnie, niestandardowo ale wybornie.

Dodatkową zaletą jest fakt, że przygotowanie ogranicza się do wymieszania wszystkich ingrediencji w jednej miseczce..: ) Danie w sam raz dla Nieperfekcyjnej Pani lub Pana Domu - szybko, bezboleśnie przy użyciu noża, widelca i deski do krojenia.  Czasami takie rozwiązania bardzo sobie cenię, dziś jest taki dzień właśnie!!!



składniki: 

250 g sera białego półtłustego,
100 ml śmietany 18%,
2 łyżki cukru,
 pieprz cayenne - około pół łyżeczki,
łyżeczka cynamonu, 
szczypta soli, 
filiżanka kaparów, 
kilka drobno pokrojonych, suszonych pomidorów




Niech i Wam zasmakuje!!



niedziela, 7 października 2012

Pavlova z sosem z żurawin - wreszcie !!


Dziś się chwalę, albowiem zdarzył się w moim życiu sukces niewątpliwy...

Po dziesiątkach niepowodzeń, blisko setce niegodnie potraktowanych białek, których zmarnowanie poprzedzała mozolna zbieranina, mrożenie i rozmrażanie. Po upokarzających chwilach spędzonych na zdrapywaniu milimetrowej wysokości bezowych, ciągnących płatów z arkusza papieru albo, w niektórych przypadkach z silikonowej maty, zniósłszy z godnością szereg zapytań w typie 'A co to? Na co to?' w końcu zostałam suto wynagrodzona. 
Stała się oto beza!!! 
Beza, którą traktuję jako objawienie stulecia, przy jej okazji bowiem stało się całkowicie jasne dlaczego do tej pory moje próby kończyły się spektakularnym niepowodzeniem - otóż - bezę wyrabia się za pomocą miksera, moje wcześniejsze starania zaś bazowały na użyciu ręcznej trzepaczki. Wszystko było wspaniale, póki nie dodawałam cukru, wówczas konsystencja piany robiła się niepokojąca, co ciekawe za każdym razem inna i na dobrą sprawę nie mogłam przewidzieć na ile zdeterminuje ona fatalny efekt końcowy.




Tym razem skorzystałam z fantastycznego, nieprzekombinowanego przepisu Renuli (klik), bazując także na jej zapewnieniu, że beza wyjdzie z pewnością.  Stanęłam do boju zatem z tym większą wiarą, że się uda. 
Modyfikacją jaką wprowadziłam, było dodanie sosu żurawinowego między warstwę śmietany a wierzchnią bezę,  żurawina jest cierpka w smaku, pomyślałam, że połączenie jej ze słodką bezą z pewnością się opłaci. Nie myliłam się. Poza tym nie dodałam serka mascarpone, śmietana ubiła się świetnie i trzymała właściwy fason.
W miejsce Renulowej brzoskwini, dodałam do swojej Pavlovej borówkę amerykańską i maliny, gdyż te jeszcze były osiągalne na bazarze. Jestem kategorycznie zachwycona zarówno konsystencją, jak również cudownie kremowym kolorem, no a wygląd mnie absolutnie oczarował!




składniki:

6 białek,
300g cukru pudru,
1 łyżeczka octu winnego,
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej,
200g śmietanki kremówki,
2 łyżki cukru  pudru,


sos żurawinowy: 

szklanka żurawin, 
szklanka wody,
2 łyżki cukru,
 łyżka mąki ziemniaczanej 


do przybrania bezy: 

sezonowe owoce - u mnie maliny i borówka amerykańska,
kilka listków mięty




W kwestii wykonania, postępowałam zgodnie z instrukcją Renuli. Pianę ubiłam na sztywno, pod koniec dodałam ocet i stopniowo dosypywałam cukier puder, zmniejszając przy tym obroty mojego cudownego miksera. Im dłużej miksowałam tym większe było moje zdziwienie, puszysta piana, zaczęła mieć konsystencję ciągnącą, gdy zaczęłam ją przekładać na papier ciągnęła się prawie jak karmel za łyżką. Ku mojej uciesze zupełnie się nie rozlewała, można było figlarnie uformować jej kopułę i nic a nic się nie osunęło. Wtedy właśnie zaczęłam głęboko wierzyć, że stoję oto, przed szansą sprostania wyzwaniu.
Wstawiłam grzecznie dwa pianowe nasypy o średnicy 22 cm do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni, a po pięciu minutach zmniejszyłam temperaturę do 140 stopni. Potem nie otwierałam drzwiczek piecyka ani razu przez 1,5 godziny. Bezy wyrosły i pięknie się przyrumieniły. Po wyłączeniu piecyka dałam im odpocząć przy uchylonych drzwiczkach przez kolejną godzinę.

W tym też czasie ubiłam śmietanę z odrobiną cukru i przygotowałam sos żurawinowy. Robi się go dokładnie tak jak kisiel z żurawin, z tym, że dodać należy sporo więcej mąki ziemniaczanej by konsystencja nie była zbyt wodnista. Żurawinę wrzucamy do małego garnuszka, zalewamy wodą z cukrem i gotujemy aż lekko zmięknie, wówczas odławiamy około 1/3 owoców, a resztę przecieramy przez sito, znów zagotowujemy, dodajemy mąkę ziemniaczaną i mieszamy z pozostałymi owocami.

Wystudzone blaty przekładamy śmietaną oblaną żurawinowym sosem. Na sam koniec ozdabiamy ulubionymi, dostępnymi w sezonie owocami. 




Nigdy więcej zdrapywania niedopieczonej piany z papieru, nigdy więcej dojadania nędznych niepodobnych do niczego białkowych tworów, nigdy więcej kamuflowania cienkich niczym chlebek kukurydziany płatów w roladach z bitą śmietaną. Nigdy!! 
Poskromiłam bezę!! Renula dzięki raz jeszcze! :)

środa, 3 października 2012

chińszczyzna jak z baru chińskiego


W głowie każdego miłośnika dobrej kuchni płynie rwąca rzeka kulinarnych wspomnień i zupełnie nie ma znaczenia, czy osobiście uprawia on gotowanie, czy też tylko oddaje się smakowaniu tego, co inni przygotowali. Smaki dzieciństwa? Romantyczne obrazki wyrwane z babcinej jadalni, pierwsze zachwyty i pierwsze rozczarowania kulinarne, pierwszy banan, pierwsza pizza, pierwsze danie chińskie z budki na Placu Konstytucji....Tak, i tu chciałabym się na dłuższą chwilę zatrzymać...




Jakkolwiek chińszczyzna niewiele ma wspólnego z polską tradycją kulinarną, to w przypadku każdego przeciętnego polskiego trzydziestolatka wpisała się w jego pamięć głębokim, niezmywalnym rytem. Sentyment pozostał, czy tego chcemy, czy nie. W początkach lat 90tych, gdy budy z chińszczyzną wyrasatały na każdym placu, skwerku, w zaułku miejskim, jak grzyby po deszczu wiekszość w tzw. 'przelocie' żywiła się właśnie w nich. Potem była afera z rzekomym wykorzystywaniem miejskich gołębi do produkcji kurczaka w pięciu smakach i liczba barów drastycznie zmalała. Nie płakałam, gdy tak się zdarzyło, za to teraz, po latach wspominam tamte smaki, zapachy oraz nieznośną duchotę barów z niejakim sentymentem. Ostało się kilka dobrych barów chińskich w Warszawie, ale jako, że widmo gołębia w potrawce mimowolnie nawiedza mnie gdy tylko wyczuwam zapach słodko-kwaśnej smażeniny, staram się do minimum ograniczyć korcące w nich wizyty. Postanowiłam zatem poeksperymentować z wokiem w zaciszu własnej kuchni. Przeprowdziwszy szereg mniej i bardziej owocnych prób, doszłam do perfekcji w podrabianiu chińskich dań barowych. Co ciekawe, czynię to bez użycia: przyprawy 'pięć smaków', mrożonej mieszanki warzyw na patelnię, sosu słodko-kwaśnego ze słoika, jak się okazuje nawet gołąb jest zbędny...
Chińszczyzna z baru chińskiego jest przede wszystkim słodka, nie łudźmy się, że tę słodycz uzyskuje się dzięki użyciu jakiegoś super egzotycznego chińskiego składnika - jest to najzwyklejszy biały cukier, który gra w barze chińskim rolę niepodważalną. Warzywa na woka komponujemy według własnych upodobań ale smażymy wedle ściśle określonego klucza.





Przedstawiam mój niechlubny sentyment kulinarny. Jest pyszny a odtworzony w domu nie wiąże się z żadnym ryzykiem.


składniki:

olej ryżowy,
duży ząbek czosnku, 
1 cebula,
2 marchewki, 
pół zielonej papryki,
szkalnka drobnych różyczek kalafiora
2 serki tofu, 
2 liście kapusty pekińskiej,
duża garść kiełków fasoli mung
100 g orzechów nerkowca - choć nie chińskie raczej - nie mogłam się powstrzymać :)


składniki zalewy:

kłącze imbiru wielkości kciuka - drobno utarte,
5 łyżek keczupu,
czubata łyżeczka soli,
3 łyżki cukru,
łyżeczka kurkumy,
3 łyżki sosu sojowego,
5 łyżek octu winnego białego,
3 łyżki mąki kukurydzianej,
2 szklanki bulionu - u mnie bulion domowy, dla chcących podrobić efekt w 100 % a nie mających - jak ja - awersji do glutaminianu, może być kostka rosołowa lub woda + przyprawa jarzynkopodobna

ponadto:
ryż biały


Orzechy obsmażamy na sporej ilości oleju ryżowego, wyławiamy, odkładamy na stronę, podobnie postępujemy z tofu pokrojonym w kostkę. Na pusty, naoliwiony wok wrzucamy posiekany drobno czosnek i cebulę pokrojoną w półpiórka, po minucie dorzucamy marchew pokrojoną w cienkie słupki, paprykę i drobne różyczki kalafiora. Mieszamy i pozostawiamy wszystko na dużym ogniu przez około 5 minut, po tym czasie dorzucamy orzechy i tofu po czym zalewamy całość przygotowaną uprzednio zalewą - nadmienię tu tylko, że przygotowanie zalewy polega na zmieszaniu wszystkich jej składników w miseczce. Całości dajemy kolejnych 5 minut. Na samym końcu dorzucamy kiełki i posiekaną kapustę pekińską.
Podajemy z białym ryżem. 



 
Danie uliczne zjedzone w domu też cieszy, chyba nawet bardziej. Ja odkrywszy ten sposób na chińszczyznę jestem w pełni usatysfakcjonowana, gdy chcę połechtać moje kubeczki smakowe daniem na szybko ten przepis jest naprawdę znakomity!! Dzieci też jedzą - chyba przekonuje je ta złamana słodycz. Dla entuzjastów drobiu, zamiast tofu dobrym rozwiązaniem będzie kurczak, kupiony od sprawdzonego dostawcy. Polecam tym którzy wciąż szukają sposobu na idealne danie chińskie, takie jak z budki na placu miejskim....