wtorek, 29 kwietnia 2014

wstążki z rukolą i mascarpone - pyszny makaron w kwadrans


Nie raz już wspominałam, że moją ulubioną przyprawą w kuchni jest czas, dlatego lubię ogromnie przepisy które wymagają poświęcenia im sporej części dnia. 



Lubię wstać rano i nastawić siedmiogodzinną jagnięcinę, albo zrobić własne ciasto na makaron, a potem faszerować, lepić, zawijać, lubię zupy pyrkające godzinami na wolnym ogniu i długo duszone aromatyczne sosy, gratin ubóstwiam, lubię dopieszczone czasem składniki - aromatyczne wina, oliwy, octy, sery, z cierpliwością dojrzałe warzywa i owoce, nalewki, których smak rozwija się z każdym miesiącem - oto najwierniejszy portret mojej osobowości kulinarnej, czasem jednak czy mi się to podoba czy nie muszę zrobić coś na szybko. Wtedy tryb relaksacyjny i medytacyjny spokój jaki towarzyszy mi zazwyczaj wśród garów, ustępuje miejsca pośpiechowi i dążeniu do zadowalających efektów w możliwie krótkim czasie. Wówczas proces przestaje być ważny - nie ma chwili by rozkoszować się zapachem czy zasłuchiwać w subtelną melodię bulgoczącej na patelni substancji. Ma być migiem i w miarę możliwości pysznie, szybkie zaspokojenie głodu jest tu priorytetem.
Wiem, że nie każdy odnajduje w kuchni tę samą przyjemność, którą codziennie odkrywam na nowo ja, dlatego jako ukłon w stronę takich właśnie osób (które nota bene apelowały o garstkę receptur na szybko) podaję dziś przepis na makaron w kwadrans, który uskuteczniam w chwilach nieopisanego głodu lub spadku formy kulinarnej. 
Nie do końca sezonowy niestety bo cukinia i sprowadzane z daleka pomidorki, ale cóż - nie można mieć wszystkiego, rukola pochodzi z pobliskiego pola i to ona stanowi o tym daniu najdobitniej. 





składniki dla czterech osób:

łyżka oliwy,
3 duże ząbki czosnku,
1 duża cebula,
duuuużo świeżo mielonego pieprzu,
1 średniej wielkości cukinia,
pomidorki - najlepiej małe daktylowe lub cherry 10-15 sztuk,
opakowanie mascarpone, 
odrobina wody, 
sól, 
pęczek rukoli

makaron


Nie powiem zatem dzisiaj - w drodze wyjątku - że makaron należy uformować ręcznie, sprawdzi się każdy paczkowany (może z wyjątkiem zacierek i innych drobnych kształtów). Wodę na makaron wstawiamy w dużym garze, obficie solimy, przykrywamy pokrywką i co tchu zaczynamy pościg z czasem! Zaczynamy od cebuli pokrojonej w półpiórka - wrzucamy ją na rozgrzaną na patelni oliwę, następnie idzie obrana cukinia pokrojona na półplasterki, gdy zaczyna mięknąć jest moment by dorzucić posiekany na cienkie plasterki czosnek. Warzywne trio suto pieprzymy. Moment ten zbiega się z chwilą w której woda bulgotać zaczyna, śmiałym ruchem zatem wrzucamy do wrzątku zadowalającą nas ilość makaronu. Gotujemy zapewne od 8 do 12 minut, w zależności od gatunku klusek. Gdy czosnek lekko się podsmaży - nie może być bowiem surowy, dorzucamy mascarpone i wlewamy trochę wody, by sos ładnie i równomiernie się rozszedł. Solimy i dajemy mu chwilkę by smaki się połączyły. Na samiuśkim końcu wrzucamy pokrojone, wszystko jedno jak, pomidorki i porwaną w dłoniach rukolę. Makaron po odcedzeniu łączymy z sosem, bacząc by sosu nie było ani za dużo ani za mało, powinien on otulać każdą kluskę, serowy akwen na dnie talerza zupełnie nas nie interesuje.
A potem jemy, ale błagam, skoro gotować nam przyszło w pośpiechu, to podczas posiłku dajmy sobie chwilę na spokojne celebrowanie obiadu :) Nie dajmy się zwariować!


Tak oto powstaje bardzo smaczny makaron w dwie chwilki, choć nie jest to danie w moim ulubionym stylu i choć czas go nie doprawia, mimo wszystko polecam. Dzieci także lubią kremowość tego sosu, przetestowałam więc wiem. Dla tych którzy prosili, albo dla tych którzy nie prosili, acz są w potrzebie , poniżej podaję linki do innych zaprezentowanych przeze mnie dań na szybko, w stosunku do dań czasochłonnych nie jest ich wiele na moim blogu, ale te, które przedstawiam są naprawdę bardzo mało wymagające i smaczne.




makaron z duszoną cukinią - przepis hicior tego bloga, mnie samą zaskoczył bo mimo małej ilości składników wychodzi coś pysznego, cukinia jest tu duszona, nie smażona, a to fajna odmiana

szpinakowe gnocchetti tirolesi - danie z pewnością znane narciarzom szusującym w Tyrolu, w stokowych jadłodajniach najczęściej niejadalne, za to zrobione w domu rzuca na kolana

makaron z kurkami i jabłkiem - moje osobiste odkrycie, moja duma i chluba - prażone jabłko i kurka kochają się razem w tym makaronie

grillowana sałata z aioli - pyszna alternatywa dla tych, którzy dość mają tradycyjnych sałat na zimno, tutaj jędrna sałata rzymska podgrzana jest na grillu, z ręcznie kręconym aioli jest jej pysznie

oberiba na gęsto - mimo, że tradycyjnie polska, to nie znana szerszej publiczności - duszona kalarepka, a szkoda bo smakuje bardzo podobnie do młodej duszonej kapusty i przygotowujemy ją znacznie szybciej

brukselka z patelni - ja przepadam za brukselką w każdej postaci, ale niektórzy nie lubią charakterystycznej słodkiej goryczki tej małej kapustki - wówczas warto skorzystać z innej metody przygotowania, brukselka z patelni smakuje zupełnie inaczej

prowansalska sałatka z kozim serem - klasyk serwowany w niemal każdej prowansalskiej knajpce, koniecznie z kozim serem - świeżym albo dojrzałym, cudowny obiad na porę letnią, powstaje w zaledwie kwadrans

serek przedziwnie pyszny - bardzo fajna i przedziwna rzecz, najlepsza jako zagryzka pod piwko, albo winko, słodko-ostro-kwaśna i niezwykle szybka w przygotowaniu

sałata z truskawkami i bryndzą - kolejny mój hicior - truskawka i bryndza się uwielbiają, jeśli nie znacie tego połączenia - zachęcam, jest świetne

sałatka z karmelizowanymi orzechami - szybka sałatka tym razem z orzechami włoskimi karmelizowanymi w miodzie - miodzio!

sałatka z grillowaną gołką - polski klasyk, grillowana gołka cudownie wypada na posłaniu z sałaty z borówką - przestrzegam jednak by była to borówka bez żelu, na samym cukrze lub z gruszkami

camembert na grillowanym ananasie - ekspresowe mega kaloryczne danie, dla potężnie głodnych entuzjastów sera





czwartek, 24 kwietnia 2014

wiosenny bulion z tortellini - prosto z Jamie's Italian


Nigdy Wielkanoc nie smakowała mi tak bardzo jak w tym roku.




Wróciłam z podróży na święta - wygłodniała i wytęskniona prawdziwej domowej kuchni. Zawsze tęsknię, mimo znakomitych wrażeń kulinarnych tęsknię za polskim obiadem, w ten sam oczywisty sposób w jaki tęskni się za domem rodzinnym, tym razem tęsknota miała jednak inne podłoże - wynikała mówiąc wprost z totalnej kulinarnej miernoty jakiej przyszło mi doświadczać przez tydzień.
Z zasady nie ufam stereotypom muszę jednak przyznać, że ten dotyczący powszechnej kuchni angielskiej jest jak najbardziej zasłużony. Produkty smażone w hektolitrach oleju to tamtejszy chleb powszedni, nawet na śniadanie w hotelu serwowana jest opcja frytkopodobna pod postacią hash browns, do tego sławetna fasolka w masie keczupowej - niewątpliwie z puszki, jajo i bekon, tost oraz jako ukłon w stronę entuzjastów warzyw - grillowany pomidor, który mając na uwadze porę roku też nie smakuje pysznie. Dobrze, że Anglicy piją chociaż dobrą herbatę, której często brakuje mi w innych krajach, herbata łagodziła nieco niesmak oraz poczucie wyrządzonej na własnym żołądku krzywdy.
Jeśli chodzi o obiady czy kolacje temat powinnam pominąć milczeniem, bo nie ma zupełnie o czym mówić. Niewątpliwie w Anglii zdarzać się muszą dobre knajpy, ale trzeba wiedzieć gdzie ich szukać - niestety krajobraz dominują smażalnie fish and chips, marne knajpy z fast foodem, hamburgerownie, Mc Donaldy i KFC, to u ich bram skupiają się największe tłumy - tak jakby ich oferta była spełnieniem doczesnych marzeń każdego śmiertelnika, to z nich wychodzą radzi dwustukilowi konsumenci dźwigając pod pachą nieskończenie wielkie paki frytek, ziemniaczków w mundurkach z majonezem, dorszów z frytury i cheeseburgerów z potrójnym serem...
Wiedziałam czym rozświetlić ten smutny, tandetny, ociekający tłuszczem landszaft. Słodką okrasą moich kulinarnych wspomnień miał być Jamie Oliver.




W Nottingham jedliśmy w Jamie's Italian, kolacja w tym miejscu złagodziła ogólny niesmak wynikający z obserwacji  zwyczajów żywieniowych Brytyjczyków. Jedliśmy znakomite kalmary, sałatkę z kozim serem i z miętą, całkiem sympatyczny makaron z dzikim królikiem i cytrynowym mascarpone, dzieci pochłonęły klasyczne Bolognese i Penne Pomodoro tak jakby były najwybitniejszymi daniami tego świata, znajomi zamówili cudnej urody tortellini w rosole.
Muszę powiedzieć, że odetchnęłam z ulgą, bo obawiałam się, że Oliver zblednie w moich oczach po posiłku - nic takiego sie jednak nie stało, podobnie jak już nie raz przekonałam się gotując z jego książek czy programów, tak i teraz pozostałam zachwycona. Talerze skomponowane były finezyjnie, acz swobodnie, bez zadęcia za to z pieczołowitą dbałością o jakość.

Z radością wróciłam do polskiej Wielkanocy, na którą pierwszy raz w historii nic nie ugotowałam bo czasu nie było. Dziś celebruję pierwsze zielone szparagi i gotuję zapamiętaną u Jamiego wiosenną zupę.

składniki bulionu:

1 kurczak - u mnie 6 pałeczek z kurczaka 
3 marchewki,
2 pietruszki, 
2 łodygi selera naciowego, 
1 cebula, 
5 litrów wody

składniki tortellini (na 24 duże egzemplarze):

300 g semoliny,
3 jajka ekologiczne,
ok dwie chochle bulionu, 
łyżka oliwy z oliwek,

na farsz:

ugotowany kurczak - najlepiej posiekany nie zmiksowany,
pół ugotowanej marchewki,
tarty parmezan  2-3 łyżki
estragon - słuszna łycha, 
sól, 
pieprz

groszek i łuskany bób
szparagi zielone, 
płatki parmezanu, 
sporo świeżo mielonego pieprzu na wierzch


Instrukcja gotowania rosołu myślę, że jest zbędna - taki wyłącznie na kurczaku wymaga krótszego gotowania, w godzinę, będzie gotowy.
Ostudzone części z kurczaka siekamy drobno nożem wraz z marchewką, mieszamy z estragonem - to on powinien stanowić o smaku farszu, gra tu kluczową rolę - Jamie proponuje świeży u mnie był suszony. Doprawiamy tartym parmezanem, pieprzem i solą.
Składniki ciasta mieszamy w malakserze, gdy jest za twarde można chlusnąć nieco więcej bulionu. Potem warto je odstawić by odpoczęło w lodówce, wymaglować łapkami i w fazie przedfinałowej cienko rozwałkować i wykroić z niego kółeczka. Gdy ciasto odpoczywa możemy się zająć przygotowaniem warzyw na parze, gotujemy je na półtwardo, by nie straciły ładnego koloru i by zachowały jak najwięcej smaku. 
Bób i groszek dzisiaj u mnie z mrożonki, ale już lada chwila będzie można uskuteczniać wersję ze świeżo zerwanych warzyw. Szparagi jak najbardziej świeże i miejscowe z ukochanego Gospodarstwa Państwa Majlertów . Przed gotowaniem pokroiłam je na cienkie plastry - trzeba kontrolować na ile są miękkie, bo przegotowane będą niejadalne.

Na kółka z ciasta wykładamy farsz, tortellini formujemy niemal jak uszka tylko łączymy je w tej samej płaszczyźnie, w której uformowany został pierożek - łączenie możemy figlarnie wydłużyć w dzióbek.
Rzecz arcyważna: tortellini gotujemy w rosole.
Gdy pierożki wypłyną na powierzchnię bulionu, po około minucie możemy je śmiało wyłowić, zalać rosołem, obłożyć zielonymi warzywami, posypać pieprzem i parmezanem, a potem jeść z rozkoszą z widokiem na kwietny, bujny kwiecień...



Ów przepis jest kompilacją tego co widziałam w knajpie Jamie's Italian oraz tego, co podpatrzyłam w  przepisie z Jamie's Magazine. Bardzo fajne lekkie i konkretne zarazem danie mi wyszło.
Cieszę się ogromnie na tę naszą piękną polską wiosnę i na pierwsze zielone smaki nowego sezonu!

czwartek, 10 kwietnia 2014

pieczony udziec jagnięcy - voulez vous manger avec moi?



Pogoda za oknem zmienna, ale wszystko w  normie, taką przecież naturę ma kwiecień. Jego szaleństw nie poskromimy, jedyne co poskromić by należało o tej porze roku to naszą absolutnie niewybaczalną chęć sięgania po podrabianą świeżyznę w sklepach. Nie dajmy się zwodzić kształtnym pełnym azotanów rzodkieweczkom, albo ogórkom prawie jak gruntowym, nie łudźmy się, ze młoda kapusta sprowadzana z Włoch da nam tyle samo radości co nasza wyczekana - ta o luźno rozmieszczonych liściach, nie oczekujmy, że cypryjski ziemniak złagodzi tęsknotę za polskim młodym... daremne to wszystko nadzieje. To jeszcze nie czas, ćwiczmy więc cierpliwość i korzystajmy z dóbr mijającego sezonu - korzenie wciąż wiele z siebie dają, stara kapusta też niczego sobie - ziemniaki, o ile trafimy na dobre źródło także będą nam smakować, mimo, że stare. A jeśli nie możemy się powstrzymać przed akcentem wiosennym mrożonka nie będzie złym rozwiązaniem, ja by dozielenić porcję obiadu zastosowałam mrożony bób. 




Siedmiogodzinną jagnięcinę robiłam już kilkakrotnie, za każdym razem, zmieniając coś na swoją modłę, niniejszym ogłaszam, ze tym razem osiągnęłam totalny ideał.  Zaserwowałam sobie i innym przysłowiowe niebo w gębie. Polecam i Wam tę przyjemność w trakcie oczekiwania na nowe!!!! Do takiej porcji mięsiwa należy dzień wcześniej przygotować pokaźną porcję gratin. Jedyna niedogodność jaka wynika z przygotowania tej potrawy to jej długie pieczenie - nie owijając w bawełnę - aby obiad był gotowy na 14:30, o 7:00 musisz wstawić mięso do piekarnika, zatem procedury przygotowawcze powinno się rozpocząć niedługo po 6 - dla mnie w weekend takie zachowanie to wyczyn, z całą pewnością jednak opłacalny.



składniki: 
u nas najadło się osiem osób

1 możliwie duży udziec jagnięcy (znakomicie poddaje się temu przepisowi także łopatka),
pół cytryny,
5 sporych marchewek, 
2 łodygi selera naciowego,
8 szalotek,
2 główki czosnku,
tymianek świeży - kilka gałązek,
tymianek mielony, 
pieprz, 
sól,
2 szklanki wody, 
50 g rozpuszczonego masła,
pół paczki mrożonego bobu

Zabawę zaczynamy o rzeczonej 6 rano, od osolenia mięsa - chyba, że zrobiliśmy to dzień wcześniej, co byłoby najlepszym rozwiązaniem :) Następnie na rozgrzaną patelnię z łyżką oleju wykładamy udziec i rumienimy go z każdej strony. Uprzedzam, że mięso pryska niemiłosiernie i już po chwili można się nieźle przejechać na tłustej podłodze wzdłuż kuchennego blatu - mówię o tym, bo o godzinie 6 rano nie każdy zwraca uwagę na takie szczegóły, a utrata zębów tudzież obicie miednicy nie umili nam z pewnością niedzielnego obiadu.
Gdy udo jest brązowe z każdej strony wkładamy je do dużej brytfanki, skrapiamy cytryną, a wokół układamy posiekaną w talarki marchewkę, selera, obrane szalotki w całości i nieobrane główki czosnku. Następnie zalewamy całość wodą ( może być białe wino, ale ono niekorzystnie według mnie wpływa na smak warzyw - dzieci nie chcą ich potem jeść), mięso prószymy solą, tłuczonym pieprzem i tymiankiem. Na koniec dolewamy topione masło i voila! Teraz wystarczy wstawić przykrytą brytfankę do piecyka rozgrzanego do 150 stopni i ze spokojnym sumieniem wrócić do łóżka.

Po dwóch godzinach należy bezwzględnie opuścić sypialnię by zmniejszyć grzanie do 135 stopni i zdjąć przykrywkę z naczynia, potem wypada zająć się śniadaniem i innymi weekendowymi przyjemnościami..., dobrze jest w międzyczasie ugotować na parze bób (bez soli).
Jagnięcina musi sobie dochodzić przez kolejnych 5 godzin - ja raz na jakiś czas przewracam mięso, by równomiernie dochodziło. Na pół godziny przed finałem do sosu dodajemy wyłuskane ziarna bobu, z kolei na 15 minut przed planowanym obiadem mięso powinno wyjść z pieca by odpocząć.
Ta jagnięcina - wzorowana na zjedzonej przeze mnie w mikroporcji z mężowego talerza w Paryżu, jest najlepszą jaka powstała w moim domu, ale także jedną z pyszniejszych jakie jadłam w życiu. Długie pieczenie w stosunkowo niskiej temperaturze ma cudowny wpływ na strukturę mięsa, warzywa są słodkie, czosnek wyraźnie acz nienachalnie aromatyzuje całość... mogłabym tak długo wychwalać!




Uwielbiam dania doprawione czasem, według mnie czas to najlepsza przyprawa :)



środa, 2 kwietnia 2014

Dynastia, Ace of Base, Sprite i pizza z jajem!





W zamierzchłych czasach, tych samych, których upływalność podkreślał kolejny z miliona odcinek Dynastii, tych samych, w których serce rozdzierała tęsknota za przyszłą miłością - najlepiej o aparycji zbliżonej do Brandona Walsha lub Dylana z Beverly Hills, w epoce, w której MTV mówiło z przepięknym brytyjskim akcentem, a szczytem filmowej rozpusty była Akademia Policyjna, w tym czasie dokonała się w mojej duszy głęboka i nieodwracalna transformacja kulinarna. 
Gdzieś w połowie drogi między Pewexem, a osiedlową Baltoną powstało pachnące innym, lepszym światem eldorado, na imię mu było Vesuvio. Od mojego pierwszego w nim razu,Vesuvio było najlepszą nagrodą w zamian za czwórę z matmy (która w moim wydaniu była nie lada osiągnięciem), najodpowiedniejszym miejscem by pogadać z przyjaciółką o wielkiej miłości do chłopaka z sąsiedniego bloku, najlepszym sposobem na celebrowanie urodzin i w ogóle było kategorycznie miejscem, w którym człowiek czuł się świetnie.  Potem już nic nie było tak samo. Mamine obiady, choćby nie wiem jak dopieszczone, nie cieszyły już jak dawniej, jedynym kulinarnym marzeniem stała się pizza, pizza którą, gdyby można było, jadło by się bez końca, najlepiej zapijając zimnym, pełnym rozkosznych bąbli (jakże innych od bąbli ptysiowych) spritem.
Naturalnym następstwem miłości małoletnich do pizzy, pizza wkroczyła do domów, matki za wszelką cenę próbowały podrobić smak i konsystencję, którą tak ukochały sobie ich dzieci. Efekt był zawsze ten sam - z rozgrzanego do czerwoności piekarnika wychodziła wysoka buła gęsto przykryta serem i duszonymi pieczarkami lub w wersji deluxe - ananasem. Obok stała największa z możliwych flasza keczupu, której zawartością należało suto doprawić danie. Co tu kryć, pizza pozostała pizzą wyłącznie w lokalu, w domu to już nie było to...
Pizza nobilitowała, pizza sprawiała, że człowiek we własnych oczach stawał się lepszy, ważniejszy, światowy, niezależny.  Niemal wszyscy wybierali Hawajską - odważne połączenie puszkowanego ananasa z szynką, czyniło ten zestaw nader kuszącym, ja zawsze zamawiałam pizzę, której nazwy nie pamiętam, za to smaku nie zapomnę nigdy. Kluczowym jej składnikiem było jajo - ledwie ścięte, wylane na pizzę w końcowej fazie pieczenia, na warstwie sera spoczywały pomidory, cebula i dużo oregano, w wersji oryginalnej była tam chyba także szynka, której ja nigdy nie chciałam widzieć na swojej pizzy. Nigdy potem nie jadłam takiej pizzy nigdzie - ani u Włochów, ani tutaj w Polsce, aż do dzisiaj, gdy wiedziona sentymentem i wspomnieniem wielu godzin spędzonych na wiosennym tarasie Vesuvio - postanowiłam zaserwować sobie przenosiny w czasie i poczynić ją w domu.
Jem i smakuje mi niemal tak samo jak dawniej, tylko okoliczności przyrody są inne, Dynastia - choć kiedyś w to wątpiłam, jednak się skończyła, Vesuvio też już nie ma, Pewex i Baltonę zamknęli niedługo po otwarciu pizzerii, ale co najważniejsze - znalazłam swojego Brandona! W tle zamiast przebojów Haddawaya i Ace of Base słyszę przekomarzanie własnych dzieci, zamiast widoku na ulicę Cynamonową, po drugiej stronie miasta patrzę na budzącą się do życia łąkę.



korzystałam z przepisu Faceta z nożem, który nie tylko zna się na kuchni, ale i pięknie o niej prawić potrafi:

składniki:

450-500 g mąki - mieszanki semoliny i zwykłej pszennej. Semolinę przywiozłam sobie z Włoch więc miałam. Jak ona dobrze wpływa na konsystencję ciasta!
300 ml wody ciepłej 
25 g świeżych drożdży - u faceta 7 g suchych, ale ponoć jedno odpowiada drugiemu, ja suchych jakoś nie czuję
1, 5 łyżeczki soli, u faceta 1 
łyżeczka cukru pudru
łyżka oliwy z oliwek

Procedurę rozpoczynamy od zmieszania drożdży z wodą i cukrem. Po pięciu minutach mieszamy powstały płyn z mąką, semoliną i solą. Moje ciasto nie zgarnęło całej mąki, wyjęłam je więc z michy i poczęłam wyrabiać na blacie, do momentu, gdy ręce odmówiły współpracy. Facet sugerował kwadrans, mi sił starczyło na 10 minut :) Zgrabną kulkę ciasta odstawiłam w pobliże piekarnika, który rozkręciłam na maksa, czyli do temperatury 250 stopni. Pod ściereczką ciasto urosło, po 30 minutach podzieliłam je na dwie części, jedną zrobiłam dla młodych, a drugą zgodnie z moim kontrowersyjnym, (jak się okazało) jajecznym sentymentem.

na wierzch użyłam:

passatę pomidorową 
oregano, 
krążki cebuli, 
mozzarellę,
drobno pokrojony czosnek, 
pomidorki daktylowe
odrobinę soli,
oraz jedno jajo od zielononóżki, 
całość jeszcze przed upieczeniem polałam oliwą z oliwek

Pizza siedziała w piecu niecały kwadrans, przy czym w ostatnich 3 minutach przyozdobiona została jajem. Białko powinno pozostać delikatnie ścięte, żółtko zaś musi płynąć!


Pyszności uczyniłam co tu kryć, ale przyznam się Wam, że tak jak dawniej, pizza nadal najlepiej smakuje mi w pizzerii, w której prawdziwy piec ją opiekać może. Z pizzą, mam trochę jak z sushi - wolę jeść ją tam gdzie jej twórcy są mistrzami w swoim fachu.  Lubię gdy działa na nią żywioł ognia, podbijając jej walory i zdobiąc figlarnie brzegi, nie lubię gdy pizzę się lekceważy. Od mojego pierwszego razu w Vesuvio minęły ponad dwa dziesięciolecia, a jakże niewiele znalazłam od tego czasu miejsc w których pizza jest wyborna. To pozornie proste danie można naprawdę spektakularnie spartolić!