poniedziałek, 28 września 2015

pasztet z cukinii - mój powszedni


Wpadam do domu, ledwie zdołam odwiesić płaszcz na wieszak, umyć ręce i  z miejsca wchodzę do kuchni - w gumiakach, na ich zdejmowanie czasu nie ma. Głodni w domu!! Głodni potwornie! Naprędce związuję włosy w niezgrabny kucyk - recepturką, bo na górę do łazienki w gumiakach nie wejdę. Otwieram lodówkę, lustruję zawartość i w dwie sekundy oceniam szanse na posiłek. W tym momencie zaczyna się moja codzienna 'mission impossible', walka z czasem, opatrzona stresem, co i rusz dobiegają mnie bowiem jęki osłabionych z głodu. Działam jednak niestrudzenie. Bezbłędnie lawiruję między naczyniami pozostałymi jeszcze ze śniadania, omijam dziecięce obuwie i plecaki  jak zwykle leżące na środku, całkiem sprawnie udaje mi się zlokalizować czysty garnek i patelnię! W tym samym momencie gotuję wodę na herbatę, przecieram blachę piekarnika, nawołuję do zabrania butów i plecaków, mieszam ciasto naleśnikowe, popełniam aromatyczny farsz i ser biały na wypadek gdyby farsz okazał się być zbyt aromatyczny. Jestem w kilku miejscach na raz, mąka też jest wszędzie - największe jej pokłady rozlokowane rzecz jasna na nogawkach moich spodni. Do kuchni co i rusz wpada wygłodniałe stworzenie i po raz setny w ciągu kwadransa otwiera lodówkę. Zachowuję spokój. Mieszam, smażę, wycieram, gotuję w gumiakach, gdy trafi mi się jakaś wolniejsza nanosekunda angażuję się w zadania domowe. Dzielę pod kreską między jednym plackiem a drugim, z trudem wyłapuję z tekstu "rórzę, gżech i sonsiada", przy sonsiedzie się zawieszam przypalając kompletnie dziesiątego naleśnika. Otwieram okna, przeganiam wszędobylskiego kota, faszeruję serem - z rodzynkami, bez rodzynek, stanowczo zbyt aromatycznym farszem, zawijam, podaję do stołu. Gdy małe wygłodniałe harpie zmieniają się w ukojone jedzonkiem aniołki, biorę głębszy wdech, zdejmuję kalosze, odwracam się, widzę jakie są efekty mojej działalności w kuchni i nie ma rady, biorę się do roboty…



Na przyjemności takie jak zaprezentowana w dzisiejszym "odcinku", miewam czas jedynie w weekendy, wówczas mogę przygotować dobra na kolejne dni. Ów pasztet z cukinii zabieram do pracy, daję córce na ciepłe pierwsze śniadanie - łatwo się podgrzewa w opiekaczu, jest fenomenalny! Przepis pochodzi z jednej z moich ulubionych książek - "Smak Miłości" Agnieszki Maciąg. Pasztet serwuję zwykle na ciepło z łychą kwaśnej śmietany, prażonymi pestkami słonecznika i pomidorem w asyście. Niepotrzebny mu chleb, jest sam w sobie sycący. Wspaniały!!! Dla mnie cukinia to królowa, tyle z niej dobrego wyczarować można, przez swą delikatną naturę, jakże jest uniwersalna. W tym roku konkurować z nią na moim stole mógł jedynie kalafior, ale o nim innym razem :) Teraz do rzeczy:

składniki:

2 średniej wielkości cukinie, starte na grubych oczkach - ja je mielę w malakserze, a potem przerzucam na sito, gdzie po osoleniu odciskam z płynu,
1 duża starta marchew,
2 spore drobno pokrojone cebule,
4 ząbki czosnku,
0,5 szklanki oleju z pestek winogron,
0,5 szklanki bułki tartej wymieszanej z odrobiną mleka,
pół łyżeczki kurkumy,
pół łyżeczki curry,
1 łyżka suszonej, sproszkowanej włoszczyzny, lub innego wzmacniacza smaku bez glutaminianu,
4 szczęśliwe jajka,
garść bazylii i koperku lub natki pietruszki,
sól, 
pieprz


Cebulkę i czosnek należy zeszklić na oliwie. Resztę bierzemy na surowo. Po rozdrobnieniu marchewki i cukinii, oraz po odsączeniu głównej bohaterki tego dania, wrzucam wszystko do jednej dużej michy i mieszam. Zioła siekam dość drobno by zgrabnie zintegrowały się z resztą smaków. Piekarnik nagrzewam do temperatury 200 stopni. Keksówkę - najlepiej o obłych brzegach, bo krańce pasztetu lubią się tam osadzać na dłużej, smaruję masłem i posypuję bułką tartą, wypełniam powstałą masą warzywno-ziołową. Wstawiam do piekarnika, piekę godzinę. Potem odstawiam keksówkę z pachnącą zawartością na stronę, gdzie poczeka kilka godzin. Najlepiej kroić pasztet po całkowitym wystudzeniu, ma wszak dość luźną konsystencję po upieczeniu. Koniecznie serwować z kwaśną śmietaną. 
Kto nie zna, niechaj spróbuje!