poniedziałek, 21 października 2013

lekcja polskiego - jesienna zupa z zielonek



Już niemal rok temu rozpoczęłam swą krucjatę na rzecz popularyzacji rdzennych smaków polskich w moim domu. Raz na jakiś czas zatem stawiam przed sobą wyzwanie wypróbowania potrawy o polskiej proweniencji, której jednakowoż w moim domu rodzinnym, ani żadnym znanym mi domu sąsiedzkim nigdy nie serwowano. Był już wyborny kugiel i oberiba na gęsto, dziś zaś z uwagi na sezon grzybowy w ruch poszły gąski i powstała zupa z zielonek, która w niektórych książkach bywa nazywana także barszczem z gąsek. Gąski to grzyby urody niezwykłej, są bowiem jędrne i mają przepiękną intensywną barwę, która jak się okazuje przekłada się bezpośrednio na kolor zupy. Zupa jest uboguśna w składniki, wszak poza grzybami mamy tu zaledwie ziele angielskie, pieprz, cebulę i nieco śmietanki. Można by sądzić, ze smak będzie byle jaki, bo jak to - tak bez wywaru? Natomiast gąska jest grzybem na tyle charakternym,  że w zaledwie 20 minut  nasyca smakiem najzwyklejszą wodę.






przepis na podstawie książki 'Taniec z Garami' Piotra Galińskiego oraz 'Kuchni Regionalnej' Hanny Szymanderskiej


składniki:

0, 5 kg świeżych gąsek zielonych,
2 listki laurowe,
6 ziaren pieprzu, 
sześć ziaren ziela angielskiego,
2 łyżki masła, 
sól, pieprz,
łyżka mąki, 
1,5 l wody, 
cebula,
250 g ziemniaków, 
1/3 szklanki śmietany, 
natka pietruszki


Czynność wstępna związana z myciem grzybów jest zdecydowanie najbardziej wymagająca - gąski lubią piaszczyste podłoże, dzięki czemu dokładne oczyszczenie przestrzeni międzyblaszkowych jest dość kłopotliwe. Potem jest już z górki, pokrojone grzyby dusimy około 15 minut na maśle, po tym czasie zalewamy je wodą, dodajemy pokrojoną drobno cebulę, przyprawy i sól.
Taki wywar powinien dochodzić na wolnym ogniu kolejnych 20 minut. Na samym końcu zagęszczamy zupę zasmażką - przygotowaną z łyżki masła i mąki a następnie śmietanką. Dosypujemy drobno pokrojoną natkę pietruszki. Ziemniaki gotujemy oddzielnie i kroimy bezpośrednio przed podaniem, zalewając je następnie gorącą zupą. Druga, równie fajna metoda polega na przygotowaniu puree ziemniaczanego, którego zgrabny kopczyk usypujemy na środku talerza, a potem zalewamy go zupą.




Lada dzień grzyby znikną z targowisk, warto więc sięgnąć po gąski, póki czas. Zupa cieszy oko i zachwyca grzybową intensywnością. Polecam bez wahania :)




środa, 16 października 2013

camembert na grillowanym ananasie



Gdybym to ja obsadzona została w roli biblijnego Adama, pewnie do dziś stacjonowalibyśmy w Edenie. Stosunek do jabłek mam co najwyżej obojętny, zdarza mi się, owszem delektować świeżo wyciskanym z nich sokiem, tudzież takimi na ciepło z cynamonem, ale żeby tak z drzewa, na surowo - co to, to nie! Co innego gdyby Ewa skusić mnie chciała serem, gdyby wabiła mnie cudownie gęstym fondue, gdyby pod jabłonką odkroiła plasterek aromatycznego banona, albo góralskiej gołki, gdyby zechciała odłamać kawał kruchego pecorino lub parmiggiano, czy też przygotować cudowny twarożek z pomidorem i ogórkiem - wówczas bym uległa po wielokroć, a jako, że ser ma cięższą naturę to być może i kara byłaby dotkliwsza...




Wczoraj zgrzeszyłam na potęgę, bo nie dość, że zaserwowałam sobie smażony camembert, to na dodatek zwieńczyłam go podbijającą kaloryczność kruszonką z orzechów ziemnych, złudzenie lekkości dawał grillowany ananas, na którym spoczął gorący ser, leśna, słodka borówka i odrobina zieleniny. Oto grzech w wymiarze kompletnym.  Wszyscy znamy ten cudny, kojący widok, gdy gorące, płynne, serowe wnętrze po nadwątleniu panierowanej skorupki wylewa się kaskadą na talerz. Lubię ten moment. Potem jest mariaż słodyczy z wytrawnością, gra konsystencji, gdy chrupią orzechy i zarumieniona skórka, zaś środek płynie - ta symfonia doznań smakowych i estetycznych jest bezkonkurencyjna. To jasne, że nie możemy raczyć się taką przyjemnością zbyt często, wówczas bowiem kara mogłaby zostać wymierzona jeszcze na tym świecie i wiązałaby się z całkiem znaczącym przybytkiem powierzchni ciała mierzonego w pasie, ale raz na jakiś czas warto! Jesienią grzeszę z łatwością, a przyjemności z tego tytułu nie próbuję kryć.




przepis na grzech ciężki:

1 serek camembert - delikatny o niezbyt rozbudowanym bukiecie
plaster świeżego ananasa 
2 łyżki leśnej borówki ze słoika (preferowana wersja domowa na bazie borówki, cukru i gruszek, bezwzględnie bez żelu)
jajko (z numerkiem 0 lub 1)
bułka tarta
garstka orzeszków ziemnych niesolonych
olej rzepakowy
nieco zieleniny na dodatek



Ananasa kroimy na plastry o grubości 1 cm, następnie grillujemy na mocno rozgrzanej patelni grillowej. Gorący plaster wykładamy na talerz i przykrywamy solidną warstwą borówki. Camembert panierujemy dwukrotnie w jajku i bułce tartej. Wierzch sera nurzamy raz jeszcze w rozkłóconym jajku a następnie w delikatnie rozdrobionych orzechach. Tak przygotowany krążek smażymy w małym rondelku wypełnionym rozgrzanym olejem z obu stron (ok 2 minut z każdej strony). Po wydobyciu sera z patelenki pozostaje udekorować talerz zielonymi liśćmi i jeść póki środek głównego bohatera jest płynny i bezwstydnie pyszny.


Smacznego!

 ...nim spotkamy się w piekle, wszystkich zadeklarowanych grzeszników, zapraszam na chwilę do kulinarnego raju :)



środa, 9 października 2013

hiszpańskie klopsiki w sosie migdałowym - idealne na jesienne smutki



Nie umiem się cieszyć jesienią, choćby była nie wiem jak piękna, złota i polska, dlatego jesienny czas umilam sobie na sposoby wszelkie.
Świetnie sprawdza się w tych okolicznościach zakupiona przy okazji wakacyjnych wojaży butelka znakomitego czerwonego wina, białe przecież nie smakuje już tak samo dobrze jak latem, wino zakupione u źródła ma tę cudowną właściwość, że wraz z jego otwarciem otwieramy cały zapas ciepłych wspomnień i z miejsca robi się nam przyjemniej.
Terapeutyczne właściwości wykazuje czas spędzony na ugniataniu pierogowego ciasta, faszerowaniu gołąbków i zapełnianiu kolejnych słoików darami lata i wczesnej jesieni - czynność ostatnia daje ponadto bardzo miłe złudzenie, że zachowamy lato na dłużej.
Dobrą metodą na umilenie jesiennych chwil, jest także według mnie najobfitszy gar esencjonalnego barszczu, który poprawia samopoczucie i dodaje sił witalnych, praktykuję to rozwiązanie choćby teraz popijając gorącą zupę z największego kubka jaki mam w domu.
Znakomitym sposobem na ocieplenie jesiennego klimatu jest także wizyta w knajpce, w której bije południowe, gorące serce.

Jakiś czas temu Pan Maciej Nowak - znawca tematu - zarekomendował jedno z takich miejsc (klik), szczególnie zachwalając tamtejszą cudowną paellę de Marisco, za jego namową Casa Krike przeżyć musiała niemałe oblężenie - w miniony weekend wśród najeźdźców byliśmy także my.




Przyznam, że zupełnie nie skusiła mnie komplementowana paella, gdyż nie lubię tego dania, ale wizja hiszpańskiej uczty przy tapasach, świeżych rybach i owocach morza, jak najbardziej!!!! Oczy mi się zaśmiały, gdy zobaczyłam w karcie mój kochany manchego z galaretką z pigwy, potem zaśmiały mi się po raz kolejny gdy w ruch poszło wino - jakież pyszne było to Sauvignon Blanc!! Na wstępie, z zaskoczenia,  podano nam sporą porcję golonki w zawiesistym sosie, posypaną chrustem ze smażonych ziemniaków. Następnie senior Krike zaproponował nam mix tapasów: były krewetki smażone w czosnku, chorizo w winie, pulpeciki skąpane w migdałowym sosie, plastry kaszanki z wyborną konfiturą z papryczek a na koniec navajas - małże o sztabkowatym, wydłużonym kształcie - takie, których nie spotkałam do tej pory nigdzie. W ramach dania głównego moi współbiesiadnicy zamówili rozsławioną paellę de Marisco - a jakże!! Niektórzy muszą mylić paellę z risotto choć ich konsystencja jest dalece odmienna, jak zauważa pan Nowak, w niezwykle pouczającej recenzji, paella powinna od spodu delikatnie się przypalić. Jestem pełna podziwu dla seniora Krike, który z wielką troską podchodzi do zawartości każdej przygotowywanej porcji.  Gdy ogromna patelnia zagospodarowała znaczną część naszego stolika, gospodarz zaczął niecierpliwie kołować nad naszym stolikiem by wypatrzeć upragnione socarrat. Ta spodnia, przypalona warstewka paelli świadczy o jakości dania. W naszej opinii wyglądała wyśmienicie, senior miał niewielkie zastrzeżenia - perfekcjonista!
Napawałam oczy monumentalnym, pełnym darów morza daniem, ale dla siebie zamówiłam kalmary z alioli - do kalmarów mam bowiem niemałą słabość. Deser przypadł w udziale dzieciom - było to smażone mleko o mocno wyczuwalnym cytrynowym aromacie - jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, smażone mleko przypominało kotlecik - było panierowane i nie miało nic wspólnego z toffee, poza wszystkim było niezwykle smakowite. Na koniec Krike przygotował dla nas bardzo oryginalne drinki z wódką i sorbetem cytrynowym.
Tym co było niezaprzeczalnie  cudowne w tym miejscu była atmosfera, jaką kreował gospodarz. Krike to wulkan energii, którą ostrzegam - zaraża. Po chwili w jego towarzystwie ma się ochotę tańczyć, śpiewać i pozostać na całą wieczność w niepozornym lokaliku na Jelonkach - w innych miejscach być może byłaby to zasługa napitków, tutaj niewątpliwie za tym zjawiskiem stało gorące hiszpańskie serce Krike. Wizytę polecam, szczególnie na jesienno-zimowe chłody, bo jest w stanie rozgrzać najbardziej dotknięte przesileniem dusze i uradować podniebienia prawdziwie hiszpańską ucztą :)

W ramach zachęty, o ile niewystarczająco zachęciłam słowem, przedstawiam jedno z dań, które uwiodło moje kubki smakowe minionej niedzieli, nie wiem, czy Krike przygotowuje je w ten sam sposób, w wydaniu domowym smakowały w każdym razie całkiem podobnie.




składniki na klopsiki:

750 g mięsa ( pół na pół cielęce lub wołowe i wieprzowe)
1 bułka nasączona w mleku i odsączona
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
natka z pietruszki
jajko
gałka muszkatołowa
pieprz
sól
papryka słodka


Powyższe składniki mieszamy ze sobą i odstawiamy by składniki się 'przegryzły' przez godzinę. Następnie na oliwie smażymy malutkie klopsiki z każdej strony. Gdy wszystkie się równomiernie zrumienią na tej samej patelni przygotowujemy zalewę.


składniki na zalewę:

1 średniej wielkości marchewka
1 cebula
2 ząbki czosnku
łyżeczka mąki
bulion ok 1,5 szklanki
pół szklanki wina białego wytrawnego
sól

Startą na grubych oczkach marchew wrzucamy wraz z posiekaną drobno cebulką i czosnkiem na patelnię. Gdy uwolnią się aromaty zagęszczamy mąką, a następnie zalewamy bulionem i winem. Tak przygotowana zalewa powinna się delikatnie zredukować, po 10 minutach dodajemy utarte w moździerzu na proszek/pastę kolejne składniki:


składniki pasty:

solidna garść migdałowych płatków uprażonych na oliwie
ząbek czosnku
natka pietruszki
słodka papryka
kilka niteczek szafranu

Gdy zalewa jest kompletna wrzucamy do niej przygotowane wcześniej mięsne kuleczki i gotujemy 15 minut razem. Podajemy jako zakąskę w małej patelence.



Danie jest fantastyczne, cudownie pobrzmiewa w nim migdał. Dla tych, którzy nie będą mieli w najbliższym czasie okazji odwiedzić energicznego madrileńo, polecam skorzystać z tej receptury. Sprawdziłam i polecam, ja mam to szczęście, że Krike rezyduje całkiem niedaleko i wiem, że wrócę do niego jeszcze tej jesieni... ;)


sobota, 5 października 2013

bella focaccia z oliwkami i rozmarynem - banalna i cudownie pyszna


Jest jakaś magia w dzieleniu się chlebem. Nie jest to zwykłe częstowanie, znaczy dużo więcej. Gdy dzielimy się chlebem, który upiekliśmy samodzielnie wymiar tej wyjatkowości jest jeszcze większy. Piekłyśmy na kilkadziesiąt piekarników tym razem, zapach oliwkowego pieczywa musiał się wbić w atmosferę nad całą Europą - tyle nas było do pieczenia chleba!!!




Gdyby nie towarzyszyły mi rozmaite przygody przy okazji 'akcji chleb' - nie byłabym sobą, dlatego w ramach preludium zepsuł mi się mój hołubiony od miesięcy zakwas. Gdy wyjęłam go z lodówki, przez dwa dni dokarmiałam - tym co lubi i odstawiałam w przyjemnie ciepłe miejsce, trzeciego dnia zaś oniemiałam bowiem na powierzchni mojego zakwasu pojawiła się zagadkowa substancja o fałdowanej strukturze i paskudnym zapachu. Załamałam ręce, no bo ten chleb miał mi wyjść idealnie - wymiar sukcesu miałam już misternie zaprojektowany w głowie i zdawało się, że nic nie zaburzy tego planu... a jednak. 
Z zakwasem przyszło się pożegnać i w akcie lekkiej desperacji zastąpić go drożdżami. Nie chciałam zanadto zmieniać receptury, więc z niemałą obawą resztę pozostawiłam bez zmian, a potem czekałam co się wydarzy. Wydarzyła się focaccia - jedna z pyszniejszych, jakie jadłam w życiu, idealnie wyrośnięta w środku a na zewnątrz cudownie chrupiąca. 

Poniżej podaję przepis, którego bazą wyjściową był pszenny chleb oliwkowy wg. J.Hamelmana. Z wiadomych względów pominęłam zakwas, który jest podstawą oryginalnej receptury.


składniki:

20 g drożdży
360 g wody ciepłej
720 g mąki pszennej
2 łyżeczki soli
200 g toskańskich oliwek 
kilka gałązek rozmarynu

sól gruba morska do posypania


Połączyłam wszystkie składniki w misce i pozostawiłam na 2 godziny pod przykryciem. W tym czasie dwukrotnie odpowietrzałam ciasto - wyrabiając je delikatnie - wciąż w misce. Następnie w dłoniach uformowałam placek nieco grubszy od pizzy, wyłożyłam go na papier do pieczenia i kazałam odczekać pół godziny. Zanim włożyłam ciasto do pieca ponakłuwałam je palcem równomiernie, obficie polałam oliwą i posypałam solą morską. Ciasto piekło się 25 minut w piekarniku nagrzanym do 220 stopni.

Wraz ze mną, znakomite pieczywo popełniły:

Anna  ŻYCIE OD KUCHNI <http://ankawell.blogspot.com/


Dzięki Dziewczynki za wspólny czas przy chlebie, Wiśle dziękuję za wyszukanie tego znakomitego przepisu, który na stałe się wpisze w mój grafik kolacyjny, a Amber, za cudowne ogarnięcie tej całej naszej bandy :)

PS Przepraszam za mały poślizg w publikacji :)



środa, 18 września 2013

sałatka z grillowanymi grzybami i grzybobranie, którego nie było



Przygotowania trwały dwa wieczory. Chciałam uniknąć sytuacji w której porzucona przeze mnie na weekend rodzina poza uszczerbkiem emocjonalnym, powodowanym tęsknotą, doświadczyłaby także niedoborów natury kulinarnej. Powstała fasolka po bretońsku, chińskie danie z tofu i kurczakiem, jak również całkiem pokaźny gar zupy jarzynowej. Lodówka została zaopatrzona suto, a ja z delikatnym zaledwie wyrzutem sumienia opuściłam swoje gniazdo i wyfrunęłam w Bory me ukochane by zaznać grzybowych rozkoszy i choć nie lubię dłuższych dystansów, to wsiadłam do swej 'czerwonej strzały' aby w strugach deszczu oddalić się w kujawsko-pomorskie rejony. Cel podróży był jeden, oczyma duszy mojej widziałam nieskończenie duży kosz po brzegi wypełniony podgrzybkami i kozakami czerwonymi - oj jak dużo było grzybów w tym moim wyobrażeniu!!! Im cięższa była trasa i im deszcz zacinał intensywniej, tym większa była moja determinacja, tym większa pewność co do spełnienia moich grzybowych planów...




Na miejscu przywitał nas, wszak  nie jechałam w pojedynkę, cudnej urody kozak stojący tuż u wrót naszej drewnianej chałupiny - czy mógł być lepszy wstęp przed nieuniknionym wysypem jakiego miałyśmy doświadczyć lada chwila? Na pierwszy ogień poszła kurkowa górka i suchy prawdziwkowy las - szłyśmy wytężając wzrok i próbując nie zauważać niesprzyjających warunków atmosferycznych. Nad jeziorem wędkarze, rozbiwszy swe obozowiska rzucili w naszą stronę mimochodem - "grzyb się jeszcze nie sypnął, pada od trzech dni, trzeba jeszcze poczekać" - wysłuchałam tego całkowicie niepotrzebnego komentarza i z uwagą Sherlocka Holmesa kontynuowałam eksplorację poszycia. Skoro zarówno górka jak i suchy las postanowiły nie być dla nas łaskawe, udałyśmy się w stronę maślakowych sosenek - tam chwała Bogu odnotowałyśmy pewien sukces wydobywając z runa około dziesięciu miniaturowych i bardzo obślizgłych egzemplarzy. W dniu kolejnym miało być inaczej, bowiem celem naszej podróży było miejsce, które w rodzinnej mitologii funkcjonuje jako grzybiarski Eden - wśród gęstych nasadzeń młodej brzozy swego czasu znaleźć można było nieopisane cuda - tym razem nie było powodu by sądzić, że będzie inaczej, przecież padało, a temperatura dopisała. Niestety było bardzo inaczej, młodniak nie zaszczycił nas choćby jednym grzybem. Kolejnego dnia zaliczyłyśmy stanowisko kaniowe i nie zaliczyłyśmy ani jednej kani, całe szczęście jedną upolowałam z samochodu jadąc leśnym duktem dzień wczesniej. Tym sposobem odbyłam całkiem sympatyczne grzybobranie, w którym grzyby nie grały kluczowej roli, nie przywiozłam do domu grzybów co prawda, ale w ramach rekompensaty niezwykle smakowity przepis na leśną sałatkę, jaką serwuje się w Borach.




składniki dla jednej osoby:

bukiet zieloności - u mnie pół rzymskiej sałaty, garść rukoli, garść endywii, kilka listków szpinaku
pół pieczonej, obranej ze skórki papryki czerwonej
kilka łebków leśnych grzybów - u mnie koźlarze czerwone i podgrzybki brunatne
5 plastrów cukinii

+ w Borach sałatka serwowana jest dodatkowo z grillowanym serem wędzonym, który niewątpliwie dobrze współgra z resztą składników, dziś chciałam by było lżej, stąd wersja bezserowa 

składniki sosu: 

pół filiżanki jogurtu,
dwie łyżeczki śmietany 18%,
łyżka octu z białego wina,
łyżeczka cukru, 
sól, 
pieprz, 
duży ząbek czosnku

inspirację znalazłam tu

Sałatka jest cudowna gdyż w finezyjny sposób łączy smaki dojrzałego lata i wczesnej jesieni. Mamy tu mnóstwo zielonej świeżyzny, przy czym wybór liści jest zupełnie nieograniczony, tym co ją dopełnia i stanowi o efekcie końcowym są grillowane warzywa i grzyby oraz aromatyczny sos czosnkowy.
Na przełomie lata i jesieni niemal zawsze mam pod ręką upieczoną paprykę. Jest teraz wyjątkowo dorodna i nasza, nasza, nasza!!! Piekę ją ze skórką około pół godziny w temperaturze 200 stopni, gdy ostygnie usuwam skórkę i zajadam do wszystkiego co popadnie.

Kapelusze grzybków obgotowałam 10 minut, odcedziłam po czym przesmażyłam obustronnie na grillowanej patelni wraz z plastrami cukinii. Osoliłam wszystko delikatnie. Na półmisku ułożyłam kopczyk z zieleniny, który suto polałam czosnkowym sosem, następnie dopełniłam papryką, grillowanymi grzybami i cukinią.

Było pysznie, prawie jak w Borach!!!




Trapi mnie tylko pytanie, skąd ta wielość grzybów leśnych na warszawskich targowiskach...




środa, 11 września 2013

tam gdzie dzieci gotują...



Gdy byłam dzieckiem nie znosiłam mielonych kotletów, pulpetów i gołąbków - w obliczu mielonego mięsa byłam gotowa poprzysiąc dozgonny post, przejść na dietę wegańską, zadeklarować nieskończenie ogromny ból brzucha, lub gdy nadarzała się sposobność a stolik nie był monitorowany, posłużyć się rekawem by przekazać znienawidzoną porsję mięsiwa siedzącemu obok koledze. Metody na omijanie nielubianego smaku i konsystencji były opracowane do perfekcji. Nie pamiętam bym jakoś wyjątkowo nie lubiła szpinaku, choć wiadomo, że w latach 80 tych szczególnie dbano by był on niejadalny. Poza mieleńcem generalnie przepadałam  za wszystkim - tym wszystkim co było dostępne, a wszystko miało inny wymiar niż dzisiaj. Patrzę na dzisiejsze dzieciaki i widzę, że wachlarz smaków niejadalnych, mimo ogromnej dostępności produktów maści wszelkiej, jest coraz bardziej obszerny. Nie wierzę, że wynika to z wrodzonej niechęci czy nietolerancji, bo tak sprawę postrzegając możnaby spokojnie fundować dzieciom nutellę na śniadanie , obiad i kolację - niech je skoro to mu smakuje najbardziej...










Dziecko często traktowane jest jako półkonsument - nie tylko w knajpach, ale niestety również w domu, z góry zakłada się, że nie doceni smaku przez wielkie 's'. O pomstę do nieba woła fakt, że nawet w dobrych restauracjach menu dziecięce zamyka się w nuggetsach z kurczaka, frytkach do tego, pomidorówce, spaghetti z sosem bolońskim i utartym byle serem lub ewentualnie jakąś opcją na słodko. To rozwiązanie najbezpieczniejsze, zagwarantuje dorosłym względnie spokojną biesiadę, stanowi także gwarancję, że dziecko z lokalu głodne nie wyjdzie - no bo przecież frytki i smażone w tłuszczu głębokim kurczakowe skrawki są tym co tygrysy lubią najbardziej!




W minionym tygodniu, za sprawą pomysłu mojej córki smakoszki (szczególnej entuzjastki ajwaru, pomidorów, oliwek, ucieranego własnoręcznie pesto i pasztetu sojowego) odbyło się przyjęcie urodzinowe z gotowaniem w wydaniu dziecięcym na czele. Kuchnia Little Chef  przeniosła się właśnie do  siedziby zastępczej, gdyż lokal docelowy podlega remontowi. Mimo chwilowych przenosin wnętrze czasowe zaaranżowane jest z niezwykłym smakiem, znajdujemy się w obszernej jadalni z szerokim aneksem kuchennym. Mamy do czynienia z prawdziwą kuchnią, prawdziwymi sprzętami kuchennymi i prawdziwym, dobrym jedzeniem. Udawania nie ma. W menu pojawiły się potrawy kontrowersyjne takie jak bruscchetta z pomidorami i czosnkiem oraz z hummusem, ręcznie lepiony makaron z własnoręcznie przygotowanym pesto i lody waniliowe.
Niecierpliwie czekałam na dzień urodzin, by przekonać się jak to jest z tym dziecięcym apetytem i awersją do smaków. Pierwszą niespodzianką był widok mojego dzisięcioletniego syna, który z zaangażowaniem kroił znienawidzone przez siebie pomidory (jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi on naprawdę ich nie cierpi). Jeść-nie jadł efektów swej pracy, z przyjemnością i ze smakiem skupił się za to na hummusie. Wśród innych uczestników zabawy miseczka z suto doprawioną krajanką pomidorowo-czosnkową cieszyła się ogromnym powodzeniem. Podczas dwugodzinnej imprezy w wielgaśnym moździerzu utarte zostało aromatyczne pesto, które podano następnie z ręcznie ulepionym makaronem. Nie mam watpliwości, że to właśnie danie główne najwięcej frajdy wszystkim sprawiło. Zabawa z ciastem i kręcenie korbką fajowej maszynki szło nad podziw sprawnie, potem w cieście zatopione zostały listki pietruszki, dzięki czemu płat makaronu przypominał witraż. Makaron zaserwowany został z zielonym pesto i jedli go wszyscy, tylko bardziej zadeklarowane niejadki pozwoliły sobie nie dojeść porcji do końca. Ja wyłowiłam z synkowego talerza jedną kluskę - była idealna, twardawa wewnątrz i równomiernie oblepiona bazyliową otoczką.
Na koniec wjechał maminy tort z lodami. Moje dziecko było zachwycone, myslę, ze inni uczestnicy kucharzenia także długo nie zapomną tej imprezki.










Obawiałam się nieco, że przyjęcie urodzinowe któremu nie towarzyszy paczka czipsów i cola, może nie zostać docenione przez dzieciaki, jednak całe szczęście, dzieci smak prawdziwy i zdrowy docenić potrafią, trzeba je tylko do tego umiejętnie zachęcić. Akademia Little Chef  zrobiła to genialnie. Pozostaje liczyć na to, że także inne miejsca zaczną traktować małych klientów godnie, przygotowując cudownie smaczne, sezonowe, dziecięce menu. Tego sobie i wszystkim maluchom życzę, bo o zmysł smaku trzeba dbać, trzeba go rozwijac, by na stare lata nie stać się smakowo ograniczonym entuzjastą smażonych we fryturze kurzych skrzydełek. Amen.




piątek, 6 września 2013

bagietka versus ja - pierwsze starcie



Po raz kolejny dołączyłam do przemiłego grona piekących blogerek. Znów padło jakże cudowne i motywujące hasło 'i niech nam się upiecze!!' wypowiedziane przez Amber.  Z zapałem podjęłam więc rękawicę i pobudziłam do życia zakwas, niestety mimo początkowego entuzjazmu, tym razem moje pieczywo upiekło się niezbyt modelowo.
Wiem, że równolegle z moim postem pojawi się w naszej blogosferze szereg odsłon bułeczek według tego samego przepisu i wiem tym samym, że wszystkie te odsłony będą znacznie bardziej udane niżeli moja. Cóż, moje bagietki średnio się upiekły, nie mam wątpliwości, że jest to wynikiem szeregu popełnionych przeze mnie błędów, bądź zaniedbań.  Biję się więc po piersiach zagryzając porażkę sflaczałym tworem bagietkopodobnym, nie do końca wiedząc, ktory z moich grzechów był najciężyszy - być może nieumiejętnie maglowałam ciasto, kto wie, może też niezbyt pieczołowicie uformowałam moje bułeczki, być może mój zakwas nie sprostał zadaniu a może to wszystko wina piekarnika, który wciąż nie w formie... Nie wiem. W każdym razie moje bagietki wyglądają dość rozpaczliwie, czego dowodem niech będzie poniższe zdjęcie.




Bagietka musi chrupać a moja nie chrupie wcale, powinna także zwyczajowo mieć przekrój o średnicy większej niż 2 centymetry, moja ma tyle w porywach. Na pocieszenie powiem, że smak nieco łagodzi porażkę, gdyż w zasadzie nie mogę mu nic zarzucić, poza wszystkim bagietki wyglądają tak rozpaczliwie, że są aż śmieszne - ich skrajna nieforemność i niewyględność mnie rozczula. Z pewnością na bardziej udane wersje domowych bagietek zapraszam do:



Poniżej wierna kopia przepisu Renaty S., którego w udokumentowany sposób nie przeinaczyłam robiąc swoje bagietki, jednak coś musiałam zrobić po drodze bardzo źle, skoro pieczywo rosnać nie chciało. Cóż, mogę zachęcać do spróbowania, mnie z pewnością czeka jeszcze niejedno starcie z bagietką. W rundzie pierwszej 1:0 dla bagietki :)



 składniki:

28og letniej wody
480g zakwasu zytniego, o konsystencji jak na grube nalesniki naleśniki; dokarmiony lub nie*
480-600 niebielonej maki (ilosc maki zalezy od jej stopnia wilgotnosci, temperatury otoczenia itp)
2 1/2 łyżeczki soli
2 łyżeczki cukru
1 łyżka drożdży instant**
4 łyżeczki glutenu (opcjonalnie)


*  Jeśli dokarmisz  zakwas przed użyciem, chleb wzrośnie lepiej; ale jeśli jesteś w pośpiechu, niedokarmiony zakwas po prostu użyczy mu smak, a drożdże w recepturze zadbaja o wyrastanie ciasta.
** Przy dobrze dokarmionym zakwasie, drozdze pominac

1) W dużej misce połącz wodę, zakwas i 3 szklanki mąki, reszte maki dosypiesz pozniej. Dobrze wymieszaj.

2) Dodaj sól, cukier, drożdże i gluten, następnie dodatkowe 1 1/2 do 2 szklanki mąki. Mieszaj aż ciasto bedezie odchodzilo od scianeki, dodając tylko tyle dodatkowych mąki ile to konieczne; luzne (lepkie) ciasto da lekki miazsz.

3) Mieszaj ciasto przez 7 minut mikserem; lub 8 do 10 minut ręcznie, na lekko natłuszczonej powierzchni. Ciasto możnae również zagniesc w automcie do chleba nastawiajac na odpowiedzni cykl. Po zakończeniu, przenieś ciasto ją do miski by roslo, jak poniżej.

4) Umiesc ciasto w wysmarowanej olejem misce, przykryj miskę i odstaw dowyrosniecia az zwiekszy objetosc dwukrotnie, około 90 minut.

5) Delikatnie odgazuj ciasto i podziel go na sześć części (dla cienkich bagietek) 
6) Uformuj z każdego kawałka waleczki do 35cm długosci, uluz je conajmniej 10 cm od siebie, poloz bagietki na blaszke poryta pergaminem lub w specjalnych formach do bagietek.

7) Pokryj chleby lekko wysmarowanej folią spozywcza i zostaw do wyrastania na  1 1/2 do 2 godzin. Pod koniec wyrastania rozgrzej piekarnik do 225°C.

8) Aby uzyskac klasyczny wygląd bagietek, naciac je trzy razy na 1 cm. 

10) Piecz bagietki przez około 25 minut lub do uzyskania zloto-brązowgo koloru. Wyjmij chleb z pieca. Wyłącz piekarnik, lekko uchyl drzwiczki na kilka centymetrów, wsun ponownie chleb do pieca i zostaw az do schlodzenia pieca bez blaszek. W ten sposob chleb zachowuje chrupiaca skórkę.



Drogie Dziewczynki!! Dziękuję za wspólny czas i wspólne bagietki, nawet jeśli moje nie wyszły popisowo były niezwykle sympatyczne...