Siwiuteńka, z włosami upiętymi w kształtny koczek, lekko zgarbiona, ubrana w milutki sweter, spódnicę za kolano i przyciasne, karmelowe podkolanówki, w oprawkach pamiętających początki minionego wieku, z laską lub bez, zawsze za to w moherowym berecie. Podobna do tej z ilustracji w Czerwonym Kapturku. Pod puchową pierzyną otoczona nieskończoną ilością krzyżówek i gazet z programem, albo w kuchni, nad parującym garem gołąbków tuląca do swej obfitej piersi ukochane wnuki. Karmiąca gołębie w parku, z upodobaniem upychająca naftalinowe kulki między kolejnymi warstwami wykrochmalonych obrusów… archetypowa babunia - taką nigdy nie będę, niestety. Żadne z moich wnucząt nie będzie zasypiać w sztywnej od krochmalu pościeli, ani nie pozna zapachu naftalinowych pastylek, nie wtuli się ani razu w moherowy sweter, nie poczuje jak smakuje jajecznica jedzona srebrną, wiekową łyżeczką, nie wypije herbaty ze szklanki z koszyczkiem. Nie będzie koszyczka, nie będzie koczka, nie będzie pewnie też siwizny, babcia pójdzie z duchem czasu, będzie przedsiębiorcza i bardziej skupiona na sobie, zamieni moher na modne ciuchy dla pań dojrzałych, wsmaruje w twarz serum przeciwzmarszczkowe, wieczorem wyjdzie na spacer z kijkami, być może nawet osiedlowe gołębie będą musiały się usamodzielnić. Babcia nie będzie wyglądać jak babcia mojego dzieciństwa. Wielu rzeczy nie będzie, będzie za to obiad z deserem - spuścizna po archetypowych babuniach, ten wspaniały punkt zaczepienia, który mimo upływu czasu, mimo zmian smakował będzie wybornie - tak jak tylko u babci smakować może.
Dziś na obiad wołowina po burgundzku, kiedyś nakarmię nią wnuki, to pewne!
składniki:
1 kg udźca albo ligawy wołowej,
6 wąskich marchewek,
3 ząbki czosnku,
8 szalotek,
8 pieczarek pokrojonych na ćwiartki, lub więcej drobnych łebków, których kroić nie trzeba
flasza czerwonego wytrawnego wina ( nadmieniam, że do brytfanny wlewamy pół litra, resztę zaś w siebie, gotując… )
puszka pomidorów bez skórki,
bulion wołowy,
pieprz świeżo mielony,
tymianek świeży i suszony - nie żałować!
2 łyżki masła,
2 łyżki mąki,
Całą procedurę rozpoczynamy od pokrojenia mięsa w centymetrową kostkę, gdy już to uczynimy, należy niezwłocznie przerzucić je na patelnię z rozgrzanym olejem. Zrumienione mięso przerzucamy do brytfanki - przy czym żeliwna będzie tu najlepszym rozwiązaniem. Marcheweczki obieramy i kroimy w kształtne talarki, dorzucamy do mięsa, zalewamy winem i bulionem - tak by przykrył wszystkie składniki. Doprawiamy pieprzem, solą i dwoma rodzajami tymianku, wrzucamy ząbki czosnku. Brytfankę przykryć trzeba pokrywką i wstawić do piekarnika nagrzanego do 160 stopni. Po 2,5 - 3 godzinach oddzielamy płyn od reszty i zagęszczamy zasmażką, w tym momencie dodajemy także pomidory (o tej porze roku zdecydowanie winny być to pomidory z puszki). Zagęszczony sos o pięknej, ceglastej barwie wlewamy z powrotem do brytfanki, dodajemy podduszone szalotki i pieczarki, a potem pieczemy całość jeszcze jakąś godzinę.
Jeść tę potrawę można i z chlebem i z kartoflami i, jak my dzisiaj, z kopytkami. Wołowina tak przygotowana malowniczo rozlewa się na powierzchni talerza, sos należy bezwzględnie zjeść do ostatniej kropelki i choć podczas tych czynności nie będziemy zachowywać się jak państwo z wyższych sfer (zlizując resztki, przechylając talerz by strużka sosu spłynęła wprost do naszej paszczy, wycierając za pomocą palca wskazującego ostatnie kropelki sosu z talerza współtowarzysza, odrywając kolejną porcję bagietki, by talerz wytrzeć do czysta itp). Nie mogę opędzić się od wspomnień z urokliwej Prowansji, gdzie w oberży Lilas, boeuf bourguignon to jedna ze specjalności, talerz wycierało się, a jakże, pajdą chleba i było to jak najbardziej w dobrym tonie.