Wpis ten dedykuję najpyszniejszej potrawie jaką jadłam w życiu.
O ile stosunkowo łatwo jest wskazać najohydniejsze danie, jakiego przyszło nam kiedykolwiek próbować, to wybór potrawy najwspanialszej jest znacznie trudniejszy... Oczywiście w Panteonie najulubieńszych są sentymentalne dania z dzieciństwa, nieraz bardzo proste ale przywodzące na myśl konkretne, przyjemne zdarzenia, sytuacje. Znajdą się tam także zapewne potrawy z miejsc, które sobie ukochaliśmy - tych na wspomnienie wakacji, domu rodzinnego lub restauracji w których zdarzyło się coś dla nas ważnego. Przy tak rozłożystej liście kulinarnych wspomnień, wskazanie tego jednego deklasującego pozostałe dania jest niezwykle trudnym wyzwaniem.
Cóż, mi z dzieciństwem nieodzownie kojarzy się blok czekoladowy - według mnie najlepsze deserowe dzieło ludzkości i ciasto drożdżowe mojej Babci, którego nikt nie będzie nigdy w stanie podrobić, jajecznica na kurkach z kolei to najpyszniejszy symbol lata, nierozerwalnie dla mnie związany z ukochanymi Borami Tucholskimi, banalna ale najpyszniejsza sałatka jarzynowa mojej mamy, z dań restauracyjnych szczególnie w mej pamięci zapisał się smak dzikiego wędzonego łososia, jakiego miałam przyjemność degustować w Mileżyńskim, do wybornego skądinąd sherry. Długo mogłabym jeszcze wymieniać, jednak po wnikliwej analizie kulinarnych doświadczeń, stwierdzam, że najpyszniejszą potrawę jadłam w ubiegłym roku w hotelu Aqua Eger w Egerze na Wegrzech...niezwykle aromatyczną, zupełnie nieskomplikowaną wręcz banalną a jednak ujmującą.
W kwestii rankingu dań paskudnych, nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, co do tego, która z potraw zajmuje u mnie haniebne miejsce pierwsze.
Kuchnia francuska - uznawana za najwykwintniejszą, za ojczyznę najznakomitszych kucharzy i smakoszy, za cudownie bogatą i zróżnicowaną - to ona także wydała na świat spektakularnie ohydną specjalność o nazwie Andouillette.
Nasz kontakt z tymże daniem miał miejsce w restauracji przy trasie wiodącej z Lazurowego Wybrzeża po Prowansję i był zupełnie niezamierzony.
Byłam wspaniale wyedukowana w zakresie specyfiki Południowej Francji i tamtejszej kuchni, poprzez uważną lekturę książek Petera Mayle'a, jednak widać głód przyćmił mą czujność - nie dosłyszałam wszak co zamówił mój mąż. Rzecz stała się jasna, gdy specyfik podano na stół. Smród był niewyobrażalny, przyznam, że na tyle źle się kojarzył, że nawet nie pomyślałam o jego spróbowaniu - mój towarzysz podróży się zdecydował, czego dłuższy czas potem żałował. Gwoli wyjaśnienia Andouillette to lokalna kiełbasa przygotowana na bazie niedoczyszonych flaków. Smakuje ponoć adekwatnie do zapachu. Nie próbowałam jej co prawda ale feeria wątpliwych aromatów jakich przyszło mi doświadczać, sprawiła, że czułam się aktywnym członkiem posiłku - wbrew szczerej woli. Gdyby ktoś zechciał posiąść wiedzę kompletną na temat Andouillette, odsyłam do książki "Prowansja od A do Z" Petera Mayle'a oraz do pozycji Stephena Clarke'a. Nigdy przenigdy nie próbujcie natomiast konfrontować tych opinii ze stanem faktycznym.! Uwierzcie mi na słowo, pozwoli to zaoszczędzić Wam parę Euro i uniknąć niezręcznych rozmów z kelnerami, którzy będą całkowicie przekonani, że przecież z daniem jest wszystko jak najbardziej w porządku a Wasze protesty są na wskroś bezzasadne....
Przy okazji tego doświadczenia zastanawiać się zaczęłam na ile jest to możliwe by kulinarna tradycja w tak ogromny sposób determinowała nasz smak, by danie - obiektywnie rzecz ujmując niejadalne - było przez nas nie tylko lubiane ale wręcz uznawane za rarytas.
Wracając jednak do sedna i do pewnego ciepłego wieczoru spedzonego w urokliwym Egerze - pisałam już jakiś czas temu, że tamtejszy Hotel Aqua Eger zatrudnia arcyzdolnego kucharza, który uraczył mnie dwukrotnie strawą iście niebiańską - najwspanialszym daniem mianuję obłędne ravioli z nadzieniem serowym w fantastycznym maśle szałwiowym!
Nie będę się nawet starała podrobić tej genialnej receptury, wszak znając oryginał moja wersja mogłaby być co najwyżej nędzną jego podróbą, dziś zatem w hołdzie temu daniu oraz jego Twórcy, jak również wypitemu do posiłku obłędnemu winu Hanga z egerskiej Winnicy Demeter ulepiłam nie ravioli lecz wdzięczne uszyska faszerowane dynią. Finezji całości dodała polewa z masła szałwiowego, która zawsze myślami przenosi mnie do tamtej czerwcowej chwili na Wegrzech. Z resztą szałwia i dynia to zestaw absolutnie sprawdzony i niewątpliwie bezbłędny.
Polecam wyprawę do Egeru, na jedzenie i wino i polecam moje dzisiejsze uszyska - z szałwią i topionym masłem koniecznie!
Dynię należy posiekać na stosunkowo niewielka kostkę, wrzucić na oliwę razem z pokrojoną cebulą, pestkami i czosnkiem, gdy się pestki delikatnie uprażą można delikatnie podlać całość wodą by dynia szybciej nam zmiękła, kiedy stawia już tylko delikatny opór pod naporem widelca, doprawiamy suszoną szałwią, solą, pieprzem, ja dodałam tym razem także łyżkę miodu, bo moja dynia nie była odpowiednio słodka. Następnie zdejmujemy z ognia i ugniatamy wszystko widelcem, możemy na tym etapie dodać również ser pleśniowy, który zmienia charakter tego delikatnego dania ( ja chętnie robię obie wersje, zależnie od nastroju).
Ciasto wyrobiłam w malakserze następnie rozwałkowałam bardzo cienko i za pomocą dużej obręczy cukierniczej zaczęłam wykrawać kształtne kółeczka. Napełniwszy je farszem, zlepiłam w formę uszek i wrzuciłam na osolony wrzątek na 5 minut. Zanim uszyska zaczęły dryfować na powierzchni ukropu, wrzuciłam na patelnię masło i garść szałwiowych, świeżych listków - prosto z ziołowego ogródka. Suto osoliłam masełko, połączyłam z uszyskami a potem.... zjadłam.
Uszyska są cudownie sycące - ja najadłam się trzema, mają piękną barwę a słone masełko szałwiowe wspaniale dopełnia przełamaną słodycz dyni.
Kuchnia francuska - uznawana za najwykwintniejszą, za ojczyznę najznakomitszych kucharzy i smakoszy, za cudownie bogatą i zróżnicowaną - to ona także wydała na świat spektakularnie ohydną specjalność o nazwie Andouillette.
Nasz kontakt z tymże daniem miał miejsce w restauracji przy trasie wiodącej z Lazurowego Wybrzeża po Prowansję i był zupełnie niezamierzony.
Byłam wspaniale wyedukowana w zakresie specyfiki Południowej Francji i tamtejszej kuchni, poprzez uważną lekturę książek Petera Mayle'a, jednak widać głód przyćmił mą czujność - nie dosłyszałam wszak co zamówił mój mąż. Rzecz stała się jasna, gdy specyfik podano na stół. Smród był niewyobrażalny, przyznam, że na tyle źle się kojarzył, że nawet nie pomyślałam o jego spróbowaniu - mój towarzysz podróży się zdecydował, czego dłuższy czas potem żałował. Gwoli wyjaśnienia Andouillette to lokalna kiełbasa przygotowana na bazie niedoczyszonych flaków. Smakuje ponoć adekwatnie do zapachu. Nie próbowałam jej co prawda ale feeria wątpliwych aromatów jakich przyszło mi doświadczać, sprawiła, że czułam się aktywnym członkiem posiłku - wbrew szczerej woli. Gdyby ktoś zechciał posiąść wiedzę kompletną na temat Andouillette, odsyłam do książki "Prowansja od A do Z" Petera Mayle'a oraz do pozycji Stephena Clarke'a. Nigdy przenigdy nie próbujcie natomiast konfrontować tych opinii ze stanem faktycznym.! Uwierzcie mi na słowo, pozwoli to zaoszczędzić Wam parę Euro i uniknąć niezręcznych rozmów z kelnerami, którzy będą całkowicie przekonani, że przecież z daniem jest wszystko jak najbardziej w porządku a Wasze protesty są na wskroś bezzasadne....
Przy okazji tego doświadczenia zastanawiać się zaczęłam na ile jest to możliwe by kulinarna tradycja w tak ogromny sposób determinowała nasz smak, by danie - obiektywnie rzecz ujmując niejadalne - było przez nas nie tylko lubiane ale wręcz uznawane za rarytas.
Wracając jednak do sedna i do pewnego ciepłego wieczoru spedzonego w urokliwym Egerze - pisałam już jakiś czas temu, że tamtejszy Hotel Aqua Eger zatrudnia arcyzdolnego kucharza, który uraczył mnie dwukrotnie strawą iście niebiańską - najwspanialszym daniem mianuję obłędne ravioli z nadzieniem serowym w fantastycznym maśle szałwiowym!
Nie będę się nawet starała podrobić tej genialnej receptury, wszak znając oryginał moja wersja mogłaby być co najwyżej nędzną jego podróbą, dziś zatem w hołdzie temu daniu oraz jego Twórcy, jak również wypitemu do posiłku obłędnemu winu Hanga z egerskiej Winnicy Demeter ulepiłam nie ravioli lecz wdzięczne uszyska faszerowane dynią. Finezji całości dodała polewa z masła szałwiowego, która zawsze myślami przenosi mnie do tamtej czerwcowej chwili na Wegrzech. Z resztą szałwia i dynia to zestaw absolutnie sprawdzony i niewątpliwie bezbłędny.
Polecam wyprawę do Egeru, na jedzenie i wino i polecam moje dzisiejsze uszyska - z szałwią i topionym masłem koniecznie!
składniki farszu:
oliwy odrobinka
dynia o zwartym, mocno pomarańczowym miąższu 0,3-0,4 kg
nieduża cebulka,
duży ząbek czosnku,
1 łyżka pestek dyni,
1 łyżeczka szałwii suszonej,
pieprz,
sól,
łyżka miodu,
opcjonalnie nieco sera z niebieską pleśnią: Rokpol lub Lazur
Ciasto na pierogi każdy robi według własnych upodobań i tradycji ja tutaj wyjątkowo dodałam żółtko, by zabarwić nieco uszyska. Nie dodawałam natomiast mąki ziemniaczanej, która często jest składową innych moich pierogów.
Składniki na ciasto zostały zmiksowane w malakserze bardzo na oko, jak zwykle w moim przypadku, zatem podaję tylko składowe, konsystencję musicie wyważyć sami:
1 żółtko,
mąka pszenna,
wrzątek
ponadto potrzebujemy:
masło, sól i świeżą szałwię do przygotowania przepysznej zalewy
Dynię należy posiekać na stosunkowo niewielka kostkę, wrzucić na oliwę razem z pokrojoną cebulą, pestkami i czosnkiem, gdy się pestki delikatnie uprażą można delikatnie podlać całość wodą by dynia szybciej nam zmiękła, kiedy stawia już tylko delikatny opór pod naporem widelca, doprawiamy suszoną szałwią, solą, pieprzem, ja dodałam tym razem także łyżkę miodu, bo moja dynia nie była odpowiednio słodka. Następnie zdejmujemy z ognia i ugniatamy wszystko widelcem, możemy na tym etapie dodać również ser pleśniowy, który zmienia charakter tego delikatnego dania ( ja chętnie robię obie wersje, zależnie od nastroju).
Ciasto wyrobiłam w malakserze następnie rozwałkowałam bardzo cienko i za pomocą dużej obręczy cukierniczej zaczęłam wykrawać kształtne kółeczka. Napełniwszy je farszem, zlepiłam w formę uszek i wrzuciłam na osolony wrzątek na 5 minut. Zanim uszyska zaczęły dryfować na powierzchni ukropu, wrzuciłam na patelnię masło i garść szałwiowych, świeżych listków - prosto z ziołowego ogródka. Suto osoliłam masełko, połączyłam z uszyskami a potem.... zjadłam.
Uszyska są cudownie sycące - ja najadłam się trzema, mają piękną barwę a słone masełko szałwiowe wspaniale dopełnia przełamaną słodycz dyni.